Doktor impostor

Magia to doskonały przykład na "nieprzyziemność" człowieka – łudzimy się wiarą w niemożliwe, dopóki nie zaprowadzi nas to w odmęty szaleństwa lub… nie zacznie działać. Ludzki mózg to fascynujący twór – potęga naszej wiary bywa czasami efektywniejsza niż absolutnie kosztowne medykamenty, na przekór logice. O tym właśnie opowiada „Doktor Strange” – o niemożliwym.

Stephen Strange (Benedict Cumberbatch) to renomowany neurochirurg o niesplamionej reputacji, który w swoich środowiskach utożsamiany jest niemal z Bogiem. Jon Spaiths, scenarzysta najnowszej produkcji Marvela, już od wstępu przedstawia głównego bohatera jako osobę egotyczną, orbitującą wokół własnych dokonań i planów.
Gdy dotyka ją tragiczny wypadek, w poszukiwaniu remedium na swoje kalectwo trafia do Kamar-Taj, siedziby odwiecznych protektorów świata, którzy posługując się nabytymi magicznymi zdolnościami, dają odpór złu. Personifikacją tego zła w „Doktorze Strange’u” stał się mistrz Kaecillius (Mads Mikkelsen), wysłannik Dormammu, czyli – zgodnie z kanonem marvelowskich istot wyższych – pożeracza światów. Kamar-Taj będzie dla Strange’a miejscem emocjonalnego katharsis, w którym posiądzie nie tylko wiedzę mistyczną, lecz również nauczy się pokory.

Wstępne ukazanie Strange’a w pejoratywnym świetle okazało się dla całokształtu produkcji korzystnym posunięciem. Dynamika bohatera w połączeniu z jego wierną ilustracją sprawiła, że postać Benedicta Cumberbatcha jest chyba póki co, w filmografii studia, najbliższą przeciętnemu człowiekowi. Perypetie kalekiego lekarza chłoniemy z zapartym tchem, obserwując, jak stopniowo zmienia się z „doktora” w trans-wymiarowego „Doktora przez duże D”. Metamorfoza ta dokonuje się jednak zgoła niespodziewanie, ze względu na pomniejsze problemy z tempem drugiego aktu.

Chciałbym tak samo ukwiecić superlatywami czarny charakter „Doktora Strange’a”. Chciałbym. Niestety – nie mogę; postać mistrza Kaecilliusa doskonale wpisuje się w marvelowski poczet „złoczyńców-półśrodkowych”, którzy zostali napisani tylko i wyłącznie pod głównego bohatera. Marnotrawstwu potencjału roli Madsa Mikkelsena towarzyszą fanfary wymyślnych efektów wizualnych i już z założenia duża generalizacja jego postaci. A szkoda, bo przecież to właśnie antagonistyczne kreacje doskonale wpasowują się w wizerunek duńskiego aktora.

Jak stoi temat przewodni filmu, czyli magia? Cóż, jak na realia kampanii reklamowej, która wypromowała „Doktora Strange’a” na produkcję mającą namieszać w naszych umysłach – przeciętnie. Nie oznacza to jednak, że produkcji Marvela brak polotu – rzetelnie zrealizowane sekwencje CGI stanowią w końcu kamień węgielny jej konwencji. Niemniej, znaczna część pozostałych epizodów może przyprawić przeciętnego widza o ciężkie zawroty głowy i „bawi się naszą percepcją” raczej w negatywnym znaczeniu tego zwrotu.

Scenariusz wszakże prawie całkowicie eliminuje pomniejsze niedociągnięcia, skutecznie przykuwając widzów do ekranu perfekcyjnie wyważoną dawką trafnego humoru oraz w większości ciekawymi bohaterami drugoplanowymi. Konfrontuje nas także z problematyką charakterystyczną dla współczesnego świata, przez co udanie skraca dystans między odbiorcą a abstrakcyjną tematyką dzieła Derricksona. Scenarzystów należy pochwalić za nieznaczną, choć zauważalną, aberrację od szablonowości moralnie doskonałych herosów Marvela; Stephena Strange’a przez większość czasu napędza chęć odzyskania pełni sił fizycznych, „bagatela” właściwa dla ludzkiej natury.

Sukces „Doktora Strange’a” w dużej mierze zbudowany jest na postaci głównego bohatera, widowiskowych efektach specjalnych i dobrym scenariuszu, które – pomimo niezaprzeczalnych defektów produkcji – tworzą zgraną całość, mniej lub więcej pokrywającą się z obietnicami zwiastunów. Magia filmu Derricksona wiedzie nas jednak daleko od jej skaz, konsekwentnie zapisując się w dorobku Marvela jako powód do chwały i niewątpliwie urzekający spektakl.

Recenzja powstała dzięki współpracy z kinem Helios w Bielsku-Białej.

Źródło zdjęcia: imbd.com
Korekta: Kajetan Woźnikowski