Co widział kamerdyner?

Akcja tej dwuaktowej farsy rozgrywa się w szanowanym szpitalu psychiatrycznym, który można nazwać domem wariatów. Szaleństwem dotknięci są wszyscy.

Na samym początku również i widzowie zostają wkręceni w spiralę obłędu, gdy zdecydowany i nieznoszący sprzeciwu męski głos każe im powstać, by w tej oto pozycji i z należytym szacunkiem wysłuchać hymnu „God save the Queen”. Potem jest już tylko lepiej.

Autorem sztuki jest Brytyjczyk Joe Orton (1933-1967). Jest on uważany za ojca humoru, który przypisujemy grupie Monty Pythona. „Ortonizmem” określa się dziś dzieła lub niewiarygodne sytuacje o skoncentrowanej dawce cynizmu, czarnego humoru i groteski. Andrzej Zaorski jest reżyserem tego przedstawienia, który już swoim nazwiskiem gwarantuje wysoki poziom sztuki.

Mamy tu sześć doskonale dobranych postaci: doktora Roberta Prentice’a – granego przez Grzegorza Sikorę; Geraldinę Barclay – niedoszłą sekretarkę doktora (Zofia Schwinke); genialną Brygidę Turowską – Yvonne Prentice, żonę doktora; portiera-szantażystę, Nicholas’a Beckett’a (Michał Czaderna); Kazimierza Czaplę, jako doktora John’a Rance’a i sierżanta – służbistę Match’a (Tomasz Lorek).

Czy normalną i powszechnie zrozumiałą rzeczą jest prośba o ściągniecie ubrania na rozmowie kwalifikacyjnej? A jesteśmy świadkami zatrudniania sekretarki. Doktor chce się bowiem przekonać, czy młodziutka Geraldine jest kandydatką, która spełni jego (wygórowane) oczekiwania i (niecne) zachcianki. Zapowiada się doskonale. Ale to dopiero uwertura.

Komedia omyłek, lawina niewytłumaczalnych ludzką logiką przekomicznych wydarzeń, nieszczęśliwych przypadków, wypadków i niedorzecznych zbiegów okoliczności, a wszystko to podlane gęstym sosem obłędu i nonsensu. Bohaterowie tracą zdrowy rozsądek i własne ubrania. Za to ich dialogi, czy monologi, nie tracą ani na moment na błyskotliwości i uszczypliwości. Zgrany zespół dokonuje na scenie niemożliwego: cały czas trzyma szalone tempo żartów sytuacyjnych i gagów, bawiąc widzów od początku do końca. Trzeba uczciwie przyznać, że wszystkie pomyłki, rozbieranki i przebieranki, nie wydają się zbyt wybredne, ale też nie są niesmaczne.

Kostiumy aktorów przykuwają uwagę. Mamy tu białe kitle, futra, szlafroczki, peniuary, pelerynki, wieczorowe suknie w kilku rozmiarach, typowy policyjny hełm bobby’iego, trochę bielizny w różnych częściach sceny, buty, niekoniecznie na stopach. Jest też oczywiście kaftan bezpieczeństwa, gdyby widz zapomniał, że akcja dzieje się w szpitalu psychiatrycznym.

Równie dobra była scenografia. Świetnie komponowała się z mnożącymi się z zawrotną prędkością szalonymi sytuacjami i ogólnie oddawała koloryt i nastrój domu wariatów. Kilka par drzwi, przez które nieustannie wchodzą i wychodzą bohaterowie, sprawia, że widz czuje się ciągle zaskakiwany i ma wrażenie, że naprawdę uczestniczy w obłędzie. We właściwych chwilach pojawiają się również pistolet, kajdanki i fotel na kółkach.

Na wielką uwagę i ogromne brawa zasłużyła pani Brygida Turowska, która, dosłownie szturmem, zdobyła serca widzów niebanalną grą aktorską. Trzeba przyznać, że momentami kradła całe show. Polecam wszystkim to przedstawienie, jako komediowe antidotum na codzienność. To, co kiedyś mogło różnić nas od Brytyjczyków, to przecież nie tylko kwestia odmiennego poczucia humoru, ale, przede wszystkim, odmienności naszych realiów. Ta sztuka już jakby zatraca te różnice. Może to świadczyć o nieprzeciętności ostatniego dzieła przedwcześnie zmarłego Ortona. Farsa gwarantuje doskonałą zabawę – nie tylko dla wielbicieli specyficznego angielskiego humoru.

„Co widział kamerdyner”? Widział wiele! Idź do Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, a dowiesz się wszystkiego.

Zdjęcie: Strona internetowa Teatru Polskiego w Bielsku-Białej
Korekta: Aleksandra Dębińska