Połazy

Chodzisz od domu do domu, odgrywasz wcześniej ustalony repertuar i masz z tego większe, bądź mniejsze profity – oto znany schemat działalności wszelakiej maści domokrążców.

Patrząc na tę charakterystykę oraz mrocznie kojarzące się postaci, które niejednokrotnie wchodzą w skład grup kolędniczych, można nieśmiało pokusić się o stwierdzenie, iż cały ten koncept zalatuje bożonarodzeniową wersją słynnego: “cukierek albo psikus”. Natura tradycji “Połazów” rysuje się jednak zgoła inaczej.

Wypada wytłumaczyć, czym tak właściwie są “Połazy”. Ten szczególny rodzaj kolędowania związany z ziemiami Beskidu Śląskiego, ma miejsce nazajutrz święta Bożego Narodzenia –  czyli w dzień świętego Szczepana. Wtedy to odwiedzano pobliskie domostwa, niosąc radosne życzenia oraz tak zwaną “połaźnickę” – symboliczną gałązkę, upiększaną kwiatami z bibuły, bądź prostolinijnie chlubiącą się jedynie zielonym igliwiem.

Z tego pięknego zwyczaju narodziło  się grupowe kolędowanie w strojach ludowych, obecnie zaś termin “chodzynia po połazach” coraz mocniej odchodzi w zapomnienie…

Miałam okazję doświadczyć, jak to jest brać udział w podtrzymywaniu pamięci tej tradycji.

Choć góral ze mnie żaden, zostałam zaproszona do wspólnego chodzenia po kolędzie w urokliwej wsi Kalna. Pozwoliło mi to nie tylko docenić folklor, którego istnienie dotychczas bagatelizowałam, ale również podjąć refleksję – czy kolędnicy, tak często uważani jedynie za świątecznych natrętów, istotnie są pasożytami czasu Bożego Narodzenia?

Pierwsza myśl – owszem, są.

Taki wniosek to rezultat nieodpowiedniego nastawienia. Nastawienia człowieka, dla którego kolędnik to zwyczajnie bardziej rezolutna i wyrafinowana w środkach pan-da, która wykuwszy na blachę dwie, trzy kolędy, żeruje po sąsiadach, zbierając plon obfity.

Otóż – i takie przypadki kolędników się zdarzają, co do tego nie ma wątpliwości, jednakże pierwotne założenie zakłada niesienie dobrej nowiny. Tak, w obecnych czasach brzmi to naiwnie, jednak poza aspektem religijnym, może oznaczać po prostu – wywołanie na twarzy uśmiechu, pokrzepienie czy chociażby chwilowe oderwanie od codziennych problemów innych ludzi, których nie znasz, a mimo to życzysz im jak najlepiej.

Kwestia interesowności pozostaje sprawą mocno indywidualną. Dla mnie było to niepowtarzalne przeżycie, które pozwoliło wyrwać się z letargu przewidywalności.

Gdy kroczyliśmy ulicami Kalnej, nie było wiadomo, z jaką reakcją spotkamy się w kolejnym domu: czy zastaniemy chwilowy pustostan, ujrzymy jedynie cienie gaszące światła czy też zostaniemy przyjęci, może nawet wprowadzeni do domu, by tam grać i śpiewać przygotowane zawczasu kolędy.

To wszystko bardzo cieszy – ta ostatnia opcja zdarzała się nam najczęściej, a reakcje ludzi były szczerze pozytywne.

Istotną rolę odgrywała w tym i – jak można podejrzewać, każdym innym przypadku prezencja, która w znacznej mierze przesądza o tym, jak kolędnicy zostaną powitani. Przebrania i rekwizyty, widowiskowy turoń czy gwiazda betlejemska oraz obecność instrumentów (chociażby tych najprostszych), która niewątpliwie pomaga, gdy wokal zawodzi, stanowią oznakę zaangażowania i autentyczności danej grupy.

Jakość tego przygotowania pomaga zdobyć choć szczyptę zaufania, ta zaś – przekonać o dobrych intencjach, jakie kierują kolędowaniem. Najważniejszym jednak aspektem tej praktyki jest sprawianie by była (jakkolwiek banalnie to brzmi) zjawiskiem niecodziennym i dającym radość. Zarówno kolędnikom, jak i gospodarzom.

Idąc więc późnym wieczorem dnia świętego Szczepana kalniańską drogą, oświetloną jedynie nielicznymi latarniami i niesionym przez nas kagankiem, po raz kolejny w mojej głowie pojawiło się pytanie: “Czy my naprawdę jesteśmy pasożytami?…”. Turoń kłapał wesoło, mimo iż jego waga słaniała kolegę na nogach, dłonie dziewczyn grających na gitarach i skrzypcach były czerwone, gardło naszego lidera zdarte od śpiewania “Świntygo Scepona”, skrzydła jednego anioła popsute a ja miałam fatalne odciski od tamburyna…

Męczennicy “Połazów” też z nas żadni, ale jedno jest pewne – kolędnicy to często ludzie z inicjatywą i pasją, chęcią podtrzymywania tradycji oraz dzielenia się pozytywną energią.

Wyjątki jak zwykle tylko potwierdzają regułę, dlatego też ogół nie zasługuje na miano szkodników. Poświęcanie czasu, który spokojnie można by spędzić w domu nad dobrym serialem czy książką, na przemierzanie dróg i ścieżek, pukania do domów z kolędą oraz najlepszymi życzeniami – o ile nie zasługuje na podziw, to chociaż na aprobatę.

“Połazy” trochę jak Pokemon Go –  skłaniają do wyjścia z domu i poznania nieznanych dotychczas rewirów. Co więcej! Wymuszają interakcje z otoczeniem, zapewniają owocniejsze “stopy” i – działają offline.

Oby za rok było nas więcej! A tymczasem:  

W lesie, w lesie sosna rośnie, 
na tej sośnie złoto rośnie.

Niech tam rośnie, niech tam będzie,
my tu przyszli po kolędzie.

Złotych grusek nie bieremy 
co nam docie to weźmiemy.

Cy ziemnioków cy kapusty,
bo tu gazda bardzo tłusty.
Hej!

Korekta: Justyna Fołta
Zdjęcie: zbiory muzeum etnograficznego w Rzeszowie