Obywatelu oszczędzaj! Myśl konsumpcyjnie, zamiast racjonalnie!

Listopad – czas zimna, wiatru, deszczu i niepogody. Miesiąc „przejściowy”, stawiający granicę między piękną, „polską, złotą jesienią”, a powolnym nadejściem mrozów — jak podaje definicja zawarta w zmyślonym kieszonkowym wydaniu „Słownika praktycznego pesymisty”.

Zanim przejdę do meritum wywodu, czuję się w obowiązku wyjaśnić również (powołując się na ów słownik) znaczenie fraz pesymisty biernego i pesymisty praktycznego. Typ pierwszy to standardowa maruda, często uszczypliwie zwana Gburkiem (którego protoplastą był jeden z 7 krasnoludów). Do wszystkich i do wszystkiego podchodzi z pewną rezerwą, niekiedy negując każde działanie, zanim w ogóle się je rozpocznie. Drugi typ natomiast stara się poszukiwać przyczyn swej zazwyczaj negatywnej oceny danego zjawiska, by następnie je analizować i na koniec wysnuć wniosek, czy było warto psuć humor innym, a przy okazji też sobie.

Listopad to taki miesiąc, kiedy łatwo o przysłowiową „jesienną depresję”. Zwykłym ludziom jest po prostu smutno, bo brzydko, bo zimno, bo ciemno, bo zabrakło mleka do kawy. Dla każdego praktycznego pesymisty jest to dzień, jak co dzień i dlatego może dostrzec przyczyny tego stanu rzeczy, którego zwykli ludzie mogą być nieświadomi… Dlaczego ten brzydki, szary listopad jest tak wyjątkowy? A no z powodu doskonałego odzwierciedlenia współczesnego podejścia do świętowania.

Aby móc w pełni to zobaczyć, można podzielić ten miesiąc na dwie strefy: refleksyjną i gorączki wstępnej. Strefa 1 to pierwsze dwa tygodnie listopada (Dzień Wszystkich Świętych i Święto Niepodległości). Natomiast druga z nich jest „przygotowaniem wstępnym” do szaleństwa, które sprawia, że jesienna depresja przestaje być mitem.

Każdy wie, co obchodzimy w ostatnim miesiącu roku. Jednak chyba już nie dla wszystkich to święto oznacza to samo. „Boże Narodzenie to czas magiczny, kiedy to cała rodzina zasiada przy jednym stole, spożywa pyszne potrawy i cieszy się swoim towarzystwem”. – Tak to wygląda w teorii, a w praktyce? Oto przykłady:
Druga połowa listopada.
1. Na śniadanie dostaję zestaw świątecznych reklam. Za każdym razem (jeszcze nie tak bardzo oczywisty i nachalny) świąteczny wystój, produkty w świetnych cenach, a w tle subtelnie dzwonią świąteczne dzwoneczki.
2. Sklepowe półki obfitują w świąteczne ozdoby i czekoladowe mikołaje. — Jak miło, że ktoś przypomina mi o tym, że w sumie wypadałoby myśleć o jakichś przygotowaniach do świąt, przecież to aż za miesiąc.

„Za co kupisz prezenty i karpia? Obywatelu, oszczędzaj! Myśl konsumpcyjnie, zamiast racjonalnie!” Nie wiem, czy to szkodzi, czy wspomaga „świąteczną” atmosferę, ale nie tylko świat marketingu tak działa. Ludzie są świadomi, CO nadchodzi…

Jadę autobusem. Pomimo słuchawek w uszach, słyszę „te” rozmowy. — W tym miesiącu musimy zacisnąć pasa, bo idą święta. – Mówi kobieta, siedząca przede mną, prawdopodobnie do swojego męża. On nie odpowiada. Kiwa potakująco i wzdycha. W tym westchnieniu wyczuwam pochwałę konieczności zmieszanej z odrobiną smutku. No tak, święta dopiero pod koniec przyszłego miesiąca, a tu już trzeba się martwić ile odłożyć, co kupić i kiedy brać się za przygotowanie tego wszystkiego. A przecież nie każdy ma wolne tuż przed świętami, niekiedy trzeba jeszcze pracować w Wigilię.

Oczywiście nie można zapomnieć o tym, co jest NAJWAŻNIEJSZE w okresie bożonarodzeniowym. Nie o choinkę ani o jak najlepszego karpia tu chodzi, a o prezenty właśnie. Będąc dzieckiem zawsze czekało się na moment, kiedy po świątecznej kolacji, można je w końcu rozpakować (chociaż mnie osobiście nadal towarzyszy to uczucie). Nie ma w tym nic złego, przecież to zawsze było, jest i będzie największą frajdą. Rodzice mają gorzej – dzieci będą się cieszyć, jeżeli Aniołek zostawi dużą ilość prezentów. W tym momencie zapytuję: Czy liczy się ilość i cena, czy symbolika?

Ile to już filmów, czy bajek pokazywało, że w bożonarodzeniowy okres nie liczy się nic innego prócz duchowego przeżywania świąt i bycia razem, w gronie kochających się ludzi? (Przykład polskiej, kochającej się rodziny w święta, to temat na inną rozprawę) natomiast każda świąteczna katastrofa miała swój happy end i ten sam morał. W prawdziwym życiu to nie takie proste. „Świąteczną magię” zastępuje stres, frustracja, gonienie za czasem, a wszystko po to, by zjeść tę jedną, symboliczną kolację. Może ten wysiłek jest tego wart? Przecież to w końcu tradycja, a tradycje należy pielęgnować, a ile ludzi na świecie, tyle jej odmian. Może z tą całą „magią” też tak jest? U jednych jest ona delikatna i subtelna, u innych widać tę więź i radość między ludźmi gołym okiem. W takim razie jak ogarnąć tę jesienną depresję, przedświąteczne stresy i czekoladowe mikołaje w listopadzie?

Podałabym tu gotową radę wyciągniętą prosto z „Poradnika dla pesymisty, czyli jak radzić sobie z problemami życia codziennego”, jednak była to edycja limitowana. Wyprzedała się na promocji związanej z Mikołajkami i inni pesymiści niestety mnie ubiegli. A przecież wystarczyłoby, gdybym o tych świątecznych przygotowaniach pomyślała np. pół roku wcześniej, by to zakupowe szaleństwo po prostu mnie ominęło.

Zdjęcie: Szymon Janaczek
Edycja i korekta: Dorota Łaski