Wyprawa w Hindukusz Wysoki, Afganistan 1973

W bielskim Klubie Nauczyciela odbyło się spotkanie harcerzy z wybitnym bielskim alpinistą, członkiem Bielskiego Klubu Alpinistycznego, odznaczonym Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, członkiem honorowym Polskiego Związku Alpinizmu – Janem Weiglem. Spotkanie odbyło się z okazji wernisażu wystawy z wyprawy „Hindukusz-73”, której Pan Jan był głównym organizatorem i kierownikiem. Po spotkaniu mieliśmy okazję zadania kilku pytań dotyczących życia alpinisty.

Jak zaczęła się Pana fascynacja górami?
W góry w wieku 12 lat wprowadzał mnie ojciec. Mając 17 lat, chciałem zrobić kurs wspinaczkowy dla początkujących. Organizator kursu uznał jednak, że jestem za młody, musiałem czekać do ukończenia 18 roku życia. Zaczęło się przechodzenie kolejnych hierarchii. Na początku kurs teoretyczny. Wtenczas w Bielsku kursów skałkowych nie było. Jechało się na krótki, kilkudniowy kurs w Tatry. Po kursie dla początkujących musiałem zaliczyć kurs dla zaawansowanych. Miałem wybitnych instruktorów, m.in. Jana Długosza, wybitnego polskiego alpinistę oraz Stanisława Grońskiegi, który był kierownikiem kursu. Potem zaliczyłem kurs zimowy, moim instruktorem był wybitny alpinista Andrzej Wilczkowski.

Które z Pańskich górskich osiągnięć uważa Pan za najważniejsze?
Przez sentyment do tych zdjęć powiem, że to był Hindukusz. Raz, że byłem organizatorem i kierownikiem tej dużej wyprawy, a dwa: odnieśliśmy pełny sukces – dokonaliśmy wejść na dwa szczyty siedmiotysięczne: Langar Zom Main i Langar Zom Hind oraz cztery szczyty sześciotysięczne. Co najważniejsze wszyscy wrócili cali i zdrowi.

Co takiego pociągało Pana do wielu pionierskich i bardzo niebezpiecznych wypraw?
Nie wszyscy tam docierają. W naszym sposobie myślenia zawsze jest poszukiwanie czegoś nieznanego. Właściwie to, co mnie najbardziej interesuje, to eksploracja, czyli działanie w rejonach, gdzie nikt, a przynajmniej Polacy wcześniej nie działali. Kiedyś Mallory, podczas wywiadu pytany, dlaczego pcha się na Everest, odpowiedział: „Ponieważ istnieje”. Widzimy jakiś szczyt na zdjęciach, na mapie czy posiadamy jakieś informacje z poprzedniej wyprawy i zwyczajnie chcemy na niego wejść.

Hindukusz-Wysoki-Jan-Weigel-2-low-res - wyro_z_niaja_ce_ Hindukusz-Wysoki-Jan-Weigel-3-low-res

Czy pamięta Pan jakiś najbardziej niebezpieczny moment z wypraw, w których Pan uczestniczył?
Jednego roku, w przeddzień sylwestra, wraz z trójką moich przyjaciół spadliśmy z lawiną z Kościelca. Popełniliśmy ewidentny błąd. Był świeży śnieg, jeszcze nie siadł, a wybraliśmy się na wspinaczkę. Wbijam czekan, a tu pękniecie i pode mną urywa się płat śniegu, wielki, grubości 2-3 metrów. Ponieważ śnieg był miękki, nie utrzymałem się na czekanie i poleciałem w dół. Na całe szczęście lawina zeszła na dół, prawie na brzeg Czarnego Stawu, rozsypała się i właściwie wszyscy byliśmy na powierzchni. Nic się nikomu nie stało. Rok później, na sąsiedniej, łatwiutkiej Żółtej Turni, poleciałem z lawiną. Poszliśmy ciekawą drogą wspinaczkową na Żleb Bracha-Wójcika na Granatach. Dochodzimy do żlebu, a z góry wygarnęła duża lawina, staliśmy pod progiem, więc daliśmy sobie spokój z dalszą wspinaczką. Zszedłem nad staw i zarządziłem zejście do schroniska. Kolega znając moją słabość do fotografowania, mówi: „Jasiek, jakie zdjęcia będą ze szczytu, odsłaniają się chmury, słońce świeci”. No i tak łatwym, ale lawiniastym stokiem poszliśmy w górę i znów to samo. Płat śniegu się urwał. Mnie wtenczas nie zgarnął, miałem czekan wbity w twardy śnieg. Jeden z kolegów zsunął się razem z lawiną aż na pola kosodrzewiny. Wyszedł ze stosunkowo łagodnymi obrażeniami. Przebił sobie łydkę własnym rakiem.

Czy pamięta Pan najpiękniejszy moment podczas wypraw?
Zapewne są to wszystkie momenty wejścia na szczyt. Nie widok. Człowiek czasami nie ma ochoty oglądać widoków. Sam fakt, że się weszło. Nie tyle, że pokonało się górę, bo to jest zarozumialstwo człowieka, ale że udało się pokonać samego siebie, swoją słabość fizyczną i psychiczną. Zwykle na szczycie gratulujemy sobie. Byłem 2 razy w Kaukazie, z radzieckimi alpinistami. Zauważyłem, że oni nie gratulują sobie na szczycie, a dopiero po zejściu do bazy. Podczas zejść jest masa wypadków. Człowiek się odpręża, jest bardziej zmęczony, a przede wszystkim inaczej działa psychika. Wielu polskich wybitnych wspinaczy zginęło po zrobieniu trudnej drogi właśnie podczas zejścia. Właściwie ruscy mają rację z gratulowaniem po zejściu w dół.

Hindukusz-Wysoki-Jan-Weigel-4-low-res Hindukusz-Wysoki-Jan-Weigel-6-low-res

Jak kiedyś wyglądała organizacja i przygotowanie się do wyprawy?
Zupełnie inaczej niż dzisiaj. To była procedura trwająca co najmniej rok. Chcąc grupowo wyjechać, trzeba było wejść do tzw. Kalendarza Imprez Głównego Komitetu Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki. Aby ulokować się w kalendarzu, należało podać cel wyprawy, przedstawić kosztorys, napisać, skąd weźmie się pieniądze na wyprawę, wymienić, kto bierze udział w wyprawie oraz uzasadnić uczestnictwo. Następnie musiało to przejść przez Główny Komitet Kultury Fizycznej. W przypadku wyprawy w Hindukusz ze Śląska wpłynęły 3 zgłoszenia. Musieliśmy się połączyć, bo powiedzieli nam, że albo pojedziemy jedną wyprawą, albo w ogóle nie pojedziemy. Poza tym trzeba było zbierać pieniądze. Nie mieliśmy sponsorów. Można było liczyć, że jakiś przewodniczący komitetu honorowego odpali nam coś z pieniędzy państwowych. Jednak większość pieniędzy to były nasze pieniądze. Wykonywaliśmy roboty wysokościowe, malowaliśmy konstrukcje, kominy itd. Byliśmy konkurencyjni w stosunku do innych firm. Dewizy kupowało się i wywoziło z kraju nielegalnie. Raz w roku można było kupić 100 lub 130 dolarów. Dzięki poparciu naszych władz alpinistycznych udawało się załatwić zakup tych dewiz w Orbisie. Ponadto nie mieliśmy szans latać samolotami, nie było na to dewiz. Zazwyczaj albo jechaliśmy samochodem, albo płynęliśmy statkiem, więc ta wyprawa zawsze trwała długo, często za długo. Dopiero w latach 90-tych przeloty samolotami stały się możliwe, np. w czasie naszej wyprawy klubowej w Pamir.

Czy są w Pana karierze momenty, których Pan żałuje? Jakieś niewykorzystane okazje?
Nigdy nie żałuję decyzji, które podjąłem. Wycofałem się kilka razy z jakichś wyjazdów. Dla mnie ważniejsze od szczytu było to, co i z kim ma być zrobione. Czasami nie odpowiadało mi towarzystwo. Często wyprawy były montowane z innego środowiska, gdzie nie wszystkich znałem. Nie chciałem ryzykować. Można było zrobić więcej, jednak żona i dwóch chłopców obligowali do zajęcia się nimi. Mogę żałować, że w okresie polskiego boomu himalajskiego ja się nie załapałem, ale jak mówiłem, miałem już pewne hamulce, nie fizyczne, bo dałbym radę a rodzinne. Nazwijmy to wprost.

Jako doświadczony alpinista i zdobywca gór wysokich jaki przekaz chciałby Pan zostawić tym, którzy dopiero zaczynają swoją wysokogórską przygodę?
Jeśli kogoś góry interesują, to trzeba je zdobywać, trzeba na nie wchodzić, pokonywać własny lęk, opór materii naszych mięśni, zbierać doświadczenie. Jednak należy to robić z rozwagą. Jestem na przykład przeciwnikiem wspinaczek solowych. Bardzo ważna jest umiejętność wspólnego działania, również pod względem bezpieczeństwa. Jeden z wybitnych polskich himalaistów powiedział, że „dobry alpinista to żywy alpinista”. Bardzo ważną cechą alpinisty jest umiejętność podjęcia w czasie wspinaczki decyzji o wycofaniu się.

Hindukusz-Wysoki-Jan-Weigel-5-low-res

 
Korekta: Ewa Kuchta
Zdjęcia: archiwum prywatne Pana Jana Weigla
Zdjęcie Pana Jana Weigla 2015: Sebastian Wójcik /redakcjaBB
 
Teksty Aneta Stojak
Aneta Stojak