Kruchość młodej gejszy
„Madame Butterfly” to kolejna opera Giacomo Pucciniego, którą miałam okazję niedawno oglądać w Operze Śląskiej. Reżyserem przedstawienia jest Henryk Konwiński.
To opowieść o kończącym się tragicznym finałem małżeństwie gejszy japońskiej z amerykańskim oficerem marynarki. On jest bogaty, przystojny, żądny coraz to nowych podbojów. Ona jest piękna, biedna, ufna i szaleńczo w nim zakochana. To postacie z historii starej jak świat, w swej schematycznej strukturze ocierającej się niemal o banał. Fabuła zdawałaby się nudna i przewidywalna, lecz przepiękna muzyka sprawia, że ta historia staje się wspaniałą, świeżą i oryginalną opowieścią. Puccini osadził swoją operę w japońskich realiach, które podkreślił nawiązaniem do tradycyjnej muzyki Kraju Kwitnącej Wiśni.
Na scenie Opery Śląskiej Cio-Cio-San, czyli Madame Butterfly – Anna Dytry (sopran) i pan Pinkerton – Kałudi Kałudow (tenor), dają pokaz prawdziwego muzycznego kunsztu.
Reżyser, wspierany przez egzotyczną scenografię Jana Bernasia, wyśmienicie zadbał o detale specyficznie dla japońskiego kolorytu. Z tego kulturowego melanżu różnych sztuk i inspiracji powstało przepiękne przedstawienie. Rekwizyty oraz wiele interesujących rozwiązań scenicznych, a także kostiumy – kimona, peruki, sandały i piękne wachlarze – przenoszą widza do portowej Nagasaki.
Arie „Un bel dì vedremo” i „Scuoti quella fronda di ciliegio” zapadają w pamięć na zawsze. Muzyka w połączeniu z wspaniałym librettem sprawia, że pod koniec wielu widzów miało łzy w oczach. Najwspanialszy jest duet miłosny z I aktu, który należy do najlepszych w historii opery. Jednak nie wszystkie pomysły realizatorskie uważam za celne, jak np. przerysowane ruchy wuja Bonzo, choć trzeba przyznać, że postura i głos (Damian Konieczek – bas) robiły na widzach wrażenie. Początkowo nie przekonała mnie również interpretacja aktorska Cio-Cio-San. W libretcie mowa jest o kruchości i nieśmiałości młodej gejszy, a tego w pierwszym akcie nie dało się zauważyć. Ale już od drugiego aktu Madame Butterfly staje się bardziej naturalna i skupiona, pod względem wokalnym wypadła wyśmienicie. Śpiewała z dużym zaangażowaniem, dzięki czemu słuchało się jej z olbrzymią przyjemnością. Na uwagę zasługuje również rola służącej Suzuki. Renata Dobosz (mezzosopran) śpiewała pewnie i precyzyjnie. W przepychu scenografii i gestykulacji zabrakło natomiast pomysłu na realizację łącznika między drugim i trzecim aktem. Bezruch, jaki zapanował na scenie zupełnie nie tworzył spójnej całości w konfrontacji z dynamiczną muzyką. To jednak nie przeszkadzało w odbiorze przedstawienia.
Polecam tę operę każdemu, nie tylko miłośnikowi Pucciniego, ogląda się ją z wielką przyjemnością. Widz jeszcze długo po sztuce ma uczucie dobrze spędzonego czasu. „Madame Butterfly” na liście moich ulubionych oper zajmuje zupełnie zasłużenie pierwsze miejsce.
I pomyśleć, że premiera w 1904 roku w La Scali była dla Pucciniego najgorszym dniem w jego życiu, bowiem zakończyła się całkowitą klapą.
Zdjęcia: National English OperaKorekta: Judyta Niedośpiał