Dla kogoś i po coś

Niewiele rzeczy wychodzi mi dobrze, ale z niemal absolutnym przekonaniem mogę powiedzieć, że autokrytyka to mój konik. Jestem w tym tak świetny, że dotąd ani jeden mój tekst nie pojawił się na łamach redakcjaBB.

A to nie dlatego, że moje artykuły jeden po drugim były odrzucane ze względu na ich jakość (która pewnie byłaby adekwatna do publikacji w czasopiśmie tego formatu), ale ze względu na to, że każda z tych prac miała być w zamiarze lustrem, w którym widzę swoje odbicie. Kończyło się jednak na braku kontaktu wzrokowego z drugim „ja” lub potwornym zniekształceniem wizerunku, co musiało spotkać się z natychmiastowym odrzuceniem z mojej strony.

Myślałem: czy nie piszę tekstów, w których sam się gubię? Czy nie próbuję omawiać zjawisk, o których nie mam pojęcia?

Tak mi się wydawało, więc zacząłem kierować się w stronę zgubnego minimalizmu, który wynikał nie tyle z docenienia prostej formy jako esencji potęgi pracy, ile z braków warsztatowych i chęci dorównania mistrzom, obok których nigdy nie będzie mi dane stać. Moje teksty przypominały wlewanie wody do toalety: mimo że ciągle dodajemy wody, to zostaje ona na tym samym poziomie.

Długo brodziłem we własnym dmuchanym basenie pseudointelektualnym, zanim pojąłem, że używanie trudnych słów i pojęć nie wypełni luki wywołanej przez brak surowej treści w tekście. Chciałem ograniczyć formę i rozwinąć treść, a nie vice versa i doszedłszy do tego porażającego jak na tamten moment wniosku, zarzuciłem ni to literacką, ni to naukową twórczość eseistyczną, a zacząłem uprawiać poezję, za którą – jak wtedy myślałem – nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie mnie oceniać i wytykać. Tkwiłem w błędzie – i to do tego stopnia, że nie chcę nawet wspominać siebie z tamtego okresu.

Uznałem, że wszystko, co piszę, będzie interpretacją. Takie stwierdzenie wydaje się truizmem w dobie postmodernizmu, bo wszystkie teksty kultury, które powstają dzisiaj, są interpretacją innych tekstów; ale tego właśnie potrzebowałem, by narzucić sobie dyscyplinę twórczą, która nie pozwoli mojemu dyskursowi na zbłądzenie w labirynt myśli, spowodowane frywolnym zmienianiem tematu i niekonsekwencją w tworzeniu.

Przerażająca jest świadomość, że zaczynasz pisać tekst od tego pierwszego słowa, które jest jednym z milionów, podobnie jak następne i następne, i następne.

Kolejnym straszliwym błędem, jaki popełniałem, było porównywanie się do moich literackich idoli. Naturalnie w odpowiednich dawkach jest to bardzo dobra rzecz: pozwala się samodoskonalić, czerpać z różnych stylów, aby zsyntetyzować (lub nawet stworzyć z niczego) swój własny, ale w moim przypadku poszło to o wiele za daleko. Porównując swoją bazgraninę z dziełami takich mistrzów eseju, jak Milan Kundera czy Gustaw Herling-Grudziński, zacząłem zauważać, że nie dorastam im do pięt w zakresie zarówno poetyki, jak i rozpatrywanego tematu. A przecież od początku nie o to chodziło!

Jestem autonomiczną jednostką żyjącą w innych realiach, w dobie zatrważająco szybkiego rozwoju technologii i globalizacji. Nie jestem weteranem wojennym ani nie przeżyłem Praskiej Wiosny. Słucham muzyki zapisywanej cyfrowo, zawsze mam przy sobie smartfona, a informacja przez niego udostępniona może obiec świat w parę sekund. Widzę odkurzające roboty, duszący smog, gloryfikację obiektów pamięci internetowej; a mimo to zostałem zapędzony w kozi róg przez archaiczne kanony, od których do niedawna nie dało się uciec.

Zazdrościłem lekkości pióra moim redakcyjnym koleżankom i kolegom. Zazdrościłem im łatwości, z jaką wypuszczają swoje teksty w eter, na jak nowatorskie pomysły wpadały i wpadali (i oczywiście wpadają do teraz). Chciałem mieć ułamek tej energii, która wywołuje stuk klawiszy na klawiaturze komputera. Oprócz tego tęskniłem za swobodą, z jaką przychodziło pisanie i publikacja moich prac, którą musiałem pożegnać wraz z końcem podstawówki.

Ale teraz wiem, że pisanie to nie hobby. To nie urozmaicenie wolnego czasu po szkole czy owoc morderczej nudy. Pisać – znaczy żyć.

Bo żyjemy i tworzymy kulturę, zabieramy całą ludzkość w podróż między panicznym strachem po obejrzeniu horroru a wzruszeniem, gdy usłyszymy pierwszy krzyk swojego dziecka; między wymiarem namiętności, satysfakcji i poświęcenia a wymiarem rozczarowań, frustracji i cichego łkania w kącie ciemnego pokoju.

Każda, nawet najbardziej podstawowa czynność jest interpretacją: odpowiedź na pytanie, reakcja na okoliczności i zdarzenia wpływające na przebieg zdarzeń wokół ciebie – to, jak z tego wybrniesz, równa się temu, jak to zinterpretowałaś. Z tekstami jest podobnie. Nie powtórz moich błędów: dociekaj, zastanawiaj się, sprawdzaj, patrz przez różne soczewki. A potem pisz. I niech nic cię nie zatrzyma.

Artykuł ukazał się w #08 magazynie redakcjaBB.

Korekta: Agnieszka Pietrzak
Ilustracja: Adrian Białek

Teksty
Jędrzej Szymanek