C8H10N4O2

Zosia, idąc z koleżanką przez miasto, zaproponowała jej, aby wstąpiły do herbaciarni. Gosia odparła, że przecież herbatę obie mają w domu. Poszły więc na kawę.

Temat długi jak rzeka, szeroki niczym horyzont i głęboki proporcjonalnie do ludzkiej głupoty. Można byłoby się nad tą mieszaniną węgla, wodoru, azotu i tlenu rozwodzić godzinami, może i całymi dniami, a także nocami, dawkując ją sobie systematycznie w postaci czarnego napoju bogów, aby nie paść przy tym ze zmęczenia.

Skąd jednak wziął się ten cały boom na kawę?

Instagramy są zalewane zdjęciami kubków pełnych smolistej cieczy lub jej karmelowo-pistacjowymi imitacjami na sojowym mleku, a znalezienie cichej i pustej w piątkowy wieczór kawiarenki graniczy z cudem.

Różnica w liczbie kawiarni i herbaciarni choćby w zwykłym, szarym Bielsku jest tak duża, jak nadzieja większości fanów Star Wars, że Jar Jar Binks już nigdy więcej się nie pojawi, a wraz z nim odejdą w zapomnienie wszelkie dialogi o piasku (w skrócie – ogromna).

Potwierdzeń w liczbach znajdziemy tysiące, ale jak to mawiał Jean Rigaux: „Istnieją tylko trzy rodzaje kłamstwa: prognoza pogody, komunikat dyplomatyczny i statystyka” – najlepiej więc wszystko sprawdzić samemu. Ankieta przeprowadzona przeze mnie wśród osób w różnym wieku, o innym wykształceniu, hobby czy rozmiarze buta wykazała, że zdecydowanie większy odsetek badanych woli sączyć herbatki w zaciszu własnego pokoju, ale będąc już, mówiąc potocznie, na mieście, prędzej wstąpią na jakieś piernikowe latte lub espresso do mniej lub bardziej znanego lokalu. Dlaczego? Zapytani odpowiedzieli prawie jednogłośnie, że napary i ziółka mają przecież w domu. Dobrze, z tym nikt się nie będzie na pewno kłócić. Czy kawa jest jednak aż tak nieosiągalna i trudno dostępna dla przeciętnego Polaka? W to wątpię, każdy posiada przecież taki wynalazek w domu – jeśli nie dla siebie, to dla gości – a jego przygotowanie nie przewyższa poziomem trudności tego, które towarzyszy zaparzeniu Earl Greya.

Może chodzi więc o szeroki zakres w wyborze smaku? Mamy w końcu kawy białe i czarne, mocniejsze i te słabsze, orzechowe, kajmakowe, korzenne czy waniliowe, a także stworzone z wielu innych kombinacji, których nie sposób wymienić nawet w części. Kontra – rodzajów herbat mamy zdecydowanie więcej, już pomijając fakt, że wyróżniamy czarną, czerwoną, zieloną, białą i ulung.

Co w takim razie sprawia, że to właśnie arabica z roku na rok importowana jest w coraz większych ilościach, a jej cena sukcesywnie i nieubłaganie wzrasta, przyprawiając tym samym kawoszy o zawał serca? Jeszcze kilka lat temu tylko korporacyjne szychy kupowały ją, pracując na nią godzinę, a pochłaniając w przeciągu niecałych pięciu minut. Teraz nie tylko wzrosły ceny, ale jeszcze kolejki wydłużyły się niemiłosiernie. Dodatkowo, co najgorsze, nie zanosi się na jakąkolwiek zmianę w tej tendencji.

Pijemy więc kawę dla smaku, wyjątkowego aromatu i tego przyjemnego pobudzenia, które, niestety, z każdą następną porcją słabnie, ponieważ nasz organizm się do niego przyzwyczaja.

Może robimy to także ze względu na szeroki wachlarz ofert skierowanych do naszego podniebienia i portfela, począwszy od niskobudżetowej rozpuszczalnej, przez cappuccino i mokkę, a na corto skończywszy.

Co jeśli jednak pijemy ją jedynie dla uroku kawiarni, która po prostu różni się od naszej dobrze znanej kuchni? Czy kawa jest tylko dodatkiem?

Artykuł ukazał się w #08 magazynie redakcjaBB.

Korekta: Agnieszka Pietrzak
Zdjęcie: Małgorzata Tomczak