Bielsko-Biała za 20 lat
“Czemu tak jest? Czemu tak wygląda… to wszystko?” Tak zapytał mnie pewnego dnia młody chłopak, wskazując ręką gdzieś przed siebie. Wyrywający się głos uwiązł mi w gardle, a ciało przeszył niezidentyfikowany dreszcz. Oto siła wspomnienia.
Zacisnąłem powieki i wyćwiczonym przez lata oddechem uspokoiłem szaleńczy rytm bicia serca. Zrobiło się zupełnie cicho. Otwierałem oczy z nadzieją, że chłopak poszedł sobie zdziwiony i zaniepokojony. Jednak nie. Stał nadal, wyciągając rękę w kierunku, który wcześniej wskazywał.
Obraz jak z pocztówki, widokówki zauważanej tysiąckrotnie na każdym stoisku w jakimś rozchwytywanym przez naiwnych turystów kurorcie. Kartki o wyglądzie zapamiętanym od razu i której kolejne pojawienie się w zasięgu wzroku wprowadza w irytację, potem jest tylko znudzenie. Obraz jak ze zdjęcia, które nigdy nie zostanie wywołane, ba! nawet zrobione. Mężczyzna wskazujący ręką na doskonale widoczne zachodzące za góry Słońce, w tle budynki okryte cieniem. Banał. Tak wyglądałoby to zdjęcie obrobione w Photoshopie.
W rzeczywistości Słońce widać bardzo słabo zza skrywającej go mgły, a budynki to wychudłe szkielety pozostałe po wspaniale niegdyś funkcjonującym organizmie miasta. Przedłużające się milczenie wprowadzało dziwny nastrój. Przyjrzałem się mojemu gościowi. Przynajmniej już opuścił rękę.
Wcale nie był tak młody, mógł mieć kilkanaście lat. Teraz to już zupełna dorosłość. Jego twarz i rozbiegane oczy niejasnej dla mnie barwy wyrażały to, co teraz wyraża oblicze każdego człowieka – niepokój. Napięte mięśnie zdradzały rysy naznaczone zbyt szybką dojrzałością. Nie. Nie tak powinien wyglądać człowiek.
– Co mam Ci opowiedzieć? – zapytałem. – Kronikę upadku wspaniałego imperium? – Ostatnie słowa nawet mnie wydały się zbyt ironiczne.
Popatrzył spłoszonym wzrokiem. No tak, jest z tych, którzy nie znają już pewnych pojęć dla mnie oczywistych. Skąd miałby się dowiedzieć ich znaczenia? Pewnie nie umie czytać. Od kilku lat wszystkie książki idą na opał. Przeszukując puste i porzucone mieszkania, czasem znajdę jakiś egzemplarz, który zachowam. To ryzykowne. Teraz nie patrzy się na to przychylnie. Ale kto z Was powie mi, jak się broni przed szaleństwem? Na pewno nie patrzeniem godzinami przez wyrwę w ścianie. Nie myśląc “co by było gdyby?”.
Podobno kiedy człowiek umiera przelatuje mu przed oczami całe życie. Mnie wystarczy jedno spojrzenie na zewnątrz. Jeszcze nie umarłem, ale codzienne podziwianie utraconego życia raczej przybliża, niż oddala.
Nic nie wygląda tak, jak wyglądało jeszcze dwadzieścia lat temu.
Siedząc na kanapie i czytając gazety, nadmiernie emocjonowałem się problemami aktualnie nieistotnymi. Każdą osobę wyrzucającą śmieci gdzie indziej niż do kosza chciałem karać grzywnami i straszyć sądami, a potencjalne dzikie wysypiska obsadzać bezrobotnymi, którzy jako stróże porządku znaleźliby zatrudnienie. Teraz śmieci wyrzuca się gdzie popadnie, budynek sądu zawalił się ze starości zeszłej zimy, pieniądze nie mają żadnej wartości – nawet słabo się palą. Tylko z monet zawsze można zrobić użytek.
Systemy polityczne upadły i dziś już niemal nikt o nich nie pamięta. Ślady pojęć “lewica” i “prawica”, które zwykły nas niezdrowo emocjonować, zostały zupełnie zatarte. Podziały przetrwały, ale nie są ideologiczne. Raczej pierwotne: na zwykłych bandytów, nieuczciwych i ludzi względnie normalnych. Fala szabrowników przetoczyła się tylko przez wschodnią część miasta, więc ci pierwsi już nam praktycznie nie grożą. Mamy szczęście. Mimo to już od dawna nie widuję ludzi chodzących samotnie. Tym bardziej za miasto.
Kiedy chodziłem do liceum popularni pisarze tworzyli fantasmagoryczne wersje świata po apokalipsie. Wśród scenariuszy znajdowały się ataki obcych, wojny atomowe, nawet tajemnicze wirusy zamieniające ludzi w zombie. Nic z tych rzeczy. Nie ma bohaterskich stalkerów w kevlarowych zbrojach, którzy z narażeniem życia wychodzą z podziemnych schronów na napromieniowaną powierzchnię. Nikt nie widział wielkich i zdeformowanych mutacją hybryd zwykłych zwierząt. Nie ma wojen wywrotowców z wojskiem, broń noszą tylko nieliczni.
Jest coś stokroć gorszego do wydumanych zagrożeń nieistniejącego świata. Pustka. Dwadzieścia lat temu wszystko było wprost doskonałe. Tak doskonałe, że nikt nie zwracał uwagi na małe i błahe sprawy. Żadna wielka budowla nie ustoi bez solidnego fundamentu. Nasz fundament tworzyły wtedy sprawy zupełnie najzwyklejsze. A raczej tworzyłyby. Gdyby istniały.
Życie jest proste. Ma jasne reguły. Coś wolno, a czegoś nie. I nikt nie pyta “dlaczego?”. Muszą istnieć jakieś zasady regulujące funkcjonowanie ludzkości. Witam w świecie bez zasad.
Wszystko zaczęło się, kiedy ktoś zaczął się zastanawiać po co właściwie ma się trzymać wytycznych. Jest przecież wolny i ma prawo do decydowania o sobie. Największym wrogiem człowieka zawsze był on sam.
Chcieliśmy wierzyć w idyllę, nierealny ideał, który sami zaprojektowaliśmy we własnych głowach. Widzieliśmy, że wcale nie jest tak, jak nam się wydaje czy chce się wydawać. Psychologowie nazwaliby to wyparciem. Postawiony przed faktem dokonanym nie dopuszczasz do świadomości myśli, że to się stało i nie cofniesz czasu. Możesz jedynie zadziałać, żeby podobna sytuacja nie zdarzyła się już nigdy w przyszłości. Każdy z nas mógł. Ja też.
Świat sam sobie zgotował ten los. Nowoczesne i wielokulturowe społeczeństwo to zaproszenie do niekończącego się konfliktu interesów. Wszyscy chcą mieć równe prawa, w praktyce to potrzeba nie do zrealizowania. Zupełna utopia. Patrzyłem na pogłębiające się nierówności z bardzo bliskiej odległości.
Ludzie lubili czuć się skrzywdzeni i oszukani. Przed dwudziestu laty co chwila organizowano marsze i protesty z najrozmaitszych powodów. Spadało zaufanie do rządów. Podziały narastały. Mimo to stosowano politykę zamiatania pod dywan. Nie ma takiej sprawy, której nie dałoby się przemilczeć.
Tu, gdzie teraz jestem, był kiedyś kraj. Kraj może nie najlepszy i nie najbogatszy, kraj ze swoimi problemami. Ale był mój, chciałem dla niego dobrze. Nie kosztem innych, preferowałem drogę pokojową. Takimi jak ja nikt się nigdy nie przejmował.
Tu, gdzie teraz siedzę, było kiedyś miasto. Może nadal jest? Przecież nie wszyscy zginęli, budynki stoją, wszystko jakoś się trzyma. Nawet staramy się funkcjonować na w miarę normalnych zasadach, nawzajem pomagać. Ale mnie czegoś brakuje. Nie ma duszy. Ludzie wydarli ją sobie już dawno temu.
Trudno powiedzieć, kiedy zaczął się koniec znanego mi życia. O wszystkim decydują drobnostki, niuanse. Nikt nie dowiedział się tego od prezentera wiadomości. “A w programie dziś jeszcze: koniec świata! W sprawie absolutnej apokalipsy, która była natychmiastowa i spowodowało ją jedno konkretne wydarzenie wypowie się…”. To nie film.
Na wschód od nas trwała regularna wojna. Mówiło się o niej, póki była medialna, póki temat dobrze się sprzedawał. Potem pytano się nawzajem na ulicy, czy ten konflikt jeszcze jest, czy może już nie, bo nic nie słychać. A tam codziennie ginęli ludzie, komuś niszczono dom, zabijano rodzinę. Agresora straszono sankcjami, które były tym bardziej wydumane, im bardziej przekonywano, jakie są rzeczywiste. O czyimś istnieniu lub nieistnieniu decydowały interesy, pieniądze, korzyści. Kazano mi na to patrzeć, a ja chciałem utopić niewinną poduszkę we łzach.
Z kolei na zachodzie kwitł problem imigracji. Mnożyły się zamachy. I to w imię jakich wartości? Religii. Wolności. Niezależności od praw. W imię iluzji. Nie wiem, czy teraz ktokolwiek w coś wierzy. Ciężko ogląda się ruinę, czcząc wyższe i lepsze byty. Mnie jest łatwiej, nigdy nie byłem religijny. Wolność ma teraz każdy i tyle, ile mu potrzeba. Nikt nie uciemięża potwornym i restrykcyjnym prawem. Możesz wybierać jawnie: jesteś z nami albo nie.
Z różnych części świata przywlekły się choroby. Zakaźne, nieznane – pełen asortyment. Nazwy nie grają roli. Wiadomo, że szybko się rozprzestrzeniały i miały wysoką umieralność.
Od dawna wypominany brak leków i środków szybko stał się faktem. Straszy się tym dobrze tylko na początku. Później i tak jest wszystko jedno. Podobno gdyby wielkie firmy zrezygnowały z zarobku i pomogły potrzebującym za bezcen, problem by się nie pojawił. Podobno.
Było jeszcze coś. Subtelnego i niewidocznego na pierwszy rzut oka. Upadała kultura. Kiedy upada kultura, znika wrażliwość. Znika język, komunikacja, empatia i emocje. Ich chyba zabrakło nam najbardziej.
Nie wiem, jak spojrzałem wtedy w oczy chłopaka. Wyrażały takie zrozumienie, jakby były lustrem, w którym odbijały się wszystkie moje myśli. A przecież nie mógł ich usłyszeć. Przecież nie powiedziałem ani słowa. Kiwnął tylko głową, uśmiechnął się i odszedł. Tymi prostymi gestami przywrócił mi wiarę w ludzkość. Nigdy nie widziałem go już w naszej enklawie.
Czasem zapuszczam się gdzieś dalej w miasto, podążam za wiatrem przemykającym między pustostanami. Wszystko wygląda prawie tak, jakby mieszkańcy w przeważającej większości wyszli gdzieś na chwilę. Szyby trzymają się niemal wszędzie, domy nie patrzą pustymi oczodołami okien. Tylko czas się zatrzymał. I porzucone samochody rdzewieją na chodnikach.
Bywa, że mam jakiś konkretny cel, czasem chcę tylko wyjść ze swojego domu na spacer. Patrzenie na to, co zostało bardzo nadwyręża mnie psychicznie. Najbardziej boję się, że idąc, zobaczę pod nogami jakieś zdjęcie uśmiechniętych ludzi. Nie wiem, co wtedy zrobię.
Niezależnie jednak od intencji mojej wyprawy docieram zawsze w to samo miejsce. Zielona tablica przy pustej obwodnicy stoi tak, jak stała dwadzieścia lat wstecz. Trochę się postarzała, to fakt. Farba odłazi w kilku miejscach. Tablica jest teraz jedynym kolorowym elementem w tym miejscu. Rozbłyski świateł ustały dawno temu. Kiedy obwodnica powstawała, wszytko było szare, szklane i stalowe. Popielata jest też skarłowaciała i umierająca trawa, nawet ziemia robi się jakaś wyprana z brązu. Przypomina barwą zlepione ze sobą kawałki plasteliny.
Mimo to napis na tablicy jest doskonale widoczny. Bielsko-Biała. Tak. Tak nazywało się to miasto. W mojej głowie zachowa swoje miano na zawsze. Nie zdążyłem wyjechać z niego na studia, spędziłem w nim całe życie.
Nawet mój dom nadal stoi nienaruszony, a ściany sypialni zdobią rysunki, które zrobiłem ołówkiem jako nastolatek. Dwa razy oparły się malowaniu, teraz tym bardziej muszą trwać.
Stojąc przy tablicy, lubię czuć powiew wiatru i ciepły asfalt pod stopami. Wspominam wtedy twarze, szczęśliwe chwile, moje rysunki, przeczytane książki. Mogę mieć zamknięte oczy. Nie boję się. Nic mi nie grozi.
Czasem zdarzy się tak, że przy zielonym drogowskazie złapie mnie zachód Słońca. Oglądam go przez chwilę, a potem pędzę do swojego domu, choć przecież wcale nie mam do niego tak daleko. Nigdy nie lubiłem ciemności, teraz jakoś jeszcze mniej.
W rzeczywistości Słońce widać bardzo słabo zza skrywającej go mgły, a budynki to wychudłe szkielety pozostałe po wspaniale niegdyś funkcjonującym organizmie miasta.
Nie wiem dlaczego, ale ja widzę zachodzącą gwiazdę w całości. Kiedyś pytałem o to innych. Nikt nie widzi tego, co ja. Po prostu doskonale pamiętam, jak wygląda, dopasowuję każdy szczegół do brakującej układanki. I wtedy widzę też pełne zrozumienia oczy tego chłopaka spotkanego przed laty, jego proste gesty i uśmiech. Czasem lubię marzyć, że ruszył gdzieś w świat i jest szczęśliwy, że znalazł odpowiedź na pytanie, które mi zadał i na które nie umiałem udzielić mu odpowiedzi. Że może to jednak nie jest koniec.
Zobacz, jaką siłę ma wspomnienie.
Zdjęcia: Nina MizgałaKorekta: Ewa Kuchta