Street art. Sztuka ulicy

Największa galeria świata. Słów parę o sztuce ulicznej.

Swoją recenzję chciałam rozpocząć od zdefiniowania jej podmiotu – street artu. Niestety nie znalazłam żadnego satysfakcjonującego mnie wytłumaczenia, czym właściwie jest ta cała sztuka ulicy. Na nic zdały się okrojone formułki wyjęte ze słowników, każda strona internetowa podawała rozbieżne informacje, a mój znajomy sympatyzujący z tym nurtem odpowiedział mi w dwóch zdaniach: To taka sztuka. Tylko że na ulicy. Postanowiłam zatem, że napiszę własną definicję – ewentualnie mnie spalą na stosie. Jednak to zadanie okazało się o wiele trudniejsze, niż przypuszczałam. Gdybym użyła wszystkich haseł, jakie tylko przyszły mi do głowy, Polskie Wydawnictwo Naukowe przyjęłoby mnie z szeroko otwartymi ramionami. Jest tyle rzeczy, które chciałabym przekazać, a zarazem nie przytłoczyć rozpiętością tekstu. Myślę, że najlepiej sprawdzą się tutaj słowa wyżej wspomnianego znajomego. Być może nie mówią za dużo i są dosyć enigmatyczne, jednak wydają się być najbliżej prawdy.

Street artowcy są takimi samymi artystami jak inni; chcą coś przekazać swoją twórczością, skłonić do pewnych refleksji. Najlepszym do tego celu miejscem jest właśnie ulica – powszechnie dostępna przestrzeń, przez którą każdego dnia przetacza się niezliczona ilość ludzi. To właśnie tutaj można spotkać tak wiele niezależnych od siebie osób ze zróżnicowanym postrzeganiem świata i dotrzeć do szerokiego grona odbiorców. Wszelkie murale zazwyczaj są też o wiele łatwiejsze do zinterpretowania przez prostych ludzi niż wytworne wystawy w muzeum. Warto również wspomnieć, że istnieją też uliczni artyści, którzy umieszczają swój podpis za pomocą graffiti w przestrzeni publicznej (tzw. writing), aby zaznaczyć obecność w danym miejscu. Pierwsze takie zjawiska można było zaobserwować już w prehistorycznych jaskiniach poprzez odbite dłonie na skalnych ścianach.

Więcej na temat sztuki w przestrzeni publicznej spotkałam się w książce „Street art. Sztuka ulicy” Justyny Weroniki Łabądź. Sama autorka ma obszerną wiedzę z zakresu historii sztuki i chętnie dzieli się nią z innymi. Zainicjowała również parę projektów streetartowych, zwłaszcza na terenie Bielska-Białej. Na co dzień można spotkać ją w Bielskiej Galerii BWA, w której pracuje. Niedawno nawet miałam przyjemność uczestniczyć w jej wykładzie właśnie na temat street artu. Dała się wówczas poznać jako ciepła osoba, która w ciekawy, a zarazem zwięzły sposób, potrafi przekazać swoją wiedzę. Zapoznałam się również z jej wyżej wspomnianą książką, która szerzej otworzyła mi oczy na pojmowanie otaczającej nas sztuki. Zawiera ona historię street artu, bogate ilustracje i opisy artystów tego nurtu. Co ciekawe, dowiedziałam się dzięki niej, że street art to nie tylko murale i podpisy grafficiarzy. To przede wszystkim inwencje łączące razem innych ludzi. Weźmy na przykład yarnbombing (polski odpowiednik „dzierganego graffiti”). Zapewne mało kto słyszał o czymś takim. Śpieszę z wyjaśnieniem; twórcy próbują ocieplić wizerunek miasta oraz sprawić przy tym, aby stało się przytulniejsze i bardziej kolorowe. Robią to za pomocą włóczki i przy okazji ozdabiają przestrzeń publiczną w dość oryginalny sposób.

Wielu odbiorców nie rozumie idei street artowców, którzy najczęściej uznawani są za wandali. Prawnie takie działania również są niedopuszczalne i mogą skończyć się konsekwencjami. Nierzadko dzieła ulicznych artystów przedstawiają tematy, o których nie mówi się głośno – dla jednych może to być gorszące, inni cieszą się, że wreszcie ktoś przełamuje tabu. Oczywiście istnieje część społeczeństwa, która popiera tego typu manifestacje i wyznaje podobne poglądy jak autor dzieła.

Mnie samej bardzo imponuje BANKSY (zapewne mało kogo to zaskoczy), którego radykalny styl w dosyć dobitny sposób charakteryzuje nasze społeczeństwo. Wcześniej spotkałam się z nim jedynie na lekcjach plastyki w gimnazjum i nie wykraczałam poza obowiązujący materiał. Obecnie zmieniło się to dzięki książce Justyny Weroniki Łabądź, która szczerze zainteresowała mnie otaczającym nas zewsząd street artem. Nie przypuszczałam, że przyjdzie mi zrecenzować album o „największej galerii świata” i że sprawi mi to niemałą frajdę.