Historia zaklęta w materiale

W pewne wakacje dostałam bzika na punkcie wszystkiego, co z dawną modą związane. Jestem jednak przekonana, że moja miłość do ciągnących się po ziemi sukni zaczęła się wiele lat wcześniej, gdy –  jako mała dziewczynka –  w czasie zabaw z bratem owijałam się kocami i udawałam Elisabeth z Piratów z Karaibów.

Już wtedy marzyłam, by choć raz zasznurować się w prawdziwym gorsecie. Wiele lat później, dokładnie w 2018 roku, to marzenie spełniłam. 

Ale wróćmy do początku

Moja przygoda z szyciem zaczęła się kilka lat temu, gdy zafascynowana strojami tworzonymi przez innych_e pasjonatów_ki, w których blogach się zaczytywałam, samodzielnie zrobiłam małą, dziewiętnastowieczną torebeczkę. Szyć nauczyła mnie babcia i to od niej dostałam pierwszą maszynę do szycia. Moim kostiumowym chrztem bojowym okazała się zupełnie nieudana bieliźniana koszulka, która służy dziś jako wypełnienie poduszki na pupę, czyli bum pada

Pierwsza suknia, którą uszyłam – coś w rodzaju cosplayu Ani z Zielonego Wzgórza – zmotywowała mnie do dalszej nauki i rozwijania tej cudownej, magicznej pasji. Takich sukien, jak i całego zestawu bielizny do każdej z nich, mam już siedem – wynik mało imponujący, nawet po dodaniu do nich dwóch męskich, osiemnastowiecznych kompletów. Na szczęście dawno już zrozumiałam, że w kwestii historycznych kostiumów liczy się raczej jakość i piękno niż ilość. 

Gdybym miała wybrać mój ulubiony element całej historycznej szafy, byłby to stays (czyli gorset) datowany na drugą połowę osiemnastego wieku. Jest zaskakująco wygodny; jeszcze ani razu w nim nie zemdlałam, a fiszbiny nie przebiły mi płuc.

Większość wykrojów robię sama, upinając tkaninę na manekinie lub skalując z internetowych obrazków, dlatego moje suknie często pozostawiają wiele do życzenia w kwestii dopasowania i pięknego kroju. Szycie historycznych strojów zdecydowanie różni się od szycia współczesnego, gdzie nie ma miejsca na błąd, odstający rękaw czy krzywą zaszewkę. Tu każdy ma świadomość, że jest to pewnego rodzaju kostium, przebranie, stworzone własnoręcznie przez noszącego. Bardziej razi użycie złych, wyglądających zbyt nowocześnie materiałów niż nierówny szew. Staram się przestrzegać tego w moich strojach, dzięki czemu, jak sądzę, wyglądają całkiem w porządku.

A co dalej?

Wbrew pozorom, nie o same kostiumy się tu rozchodzi. Szycie dla samego szycia, wyjścia na sesję i schowania ich do szafy, zważając na koszty i czas włożony w pracę, brzmi absurdalnie. Grupy rekonstrukcyjne i stowarzyszenia historyczne, których jest w Polsce coraz więcej, organizują wiele wydarzeń, balów i pikników. Podczas nich można poznać nowych_e znajomych_e o tych samych zainteresowaniach, wymienić się doświadczeniami, zaprezentować nowy strój i naprawdę miło spędzić czas. Moim pierwszym takim spotkaniem był doroczny Piknik w Pszczynie, organizowany przez Stowarzyszenie Krynolina w parku przy Muzeum Zamkowym. Przygotowania do niego rozpoczęłam kilka miesięcy przed piknikiem. Takie wydarzenia najczęściej mają ustalony dresscode, który organizatorzy_rki podają odpowiednio wcześniej. Dzięki temu każd_ zdąży przygotować odpowiedni strój.

Kiedy majowego południa przyjechałam na miejsce, czułam się jak w bajce. Poznałam dziewczyny, których blogi od lat czytałam, pospacerowałam w sukni po parku, szukając upragnionego chłodu w cienistych alejkach. W gruncie rzeczy, w czasie takich spotkań nie robi się wiele, głównie rozmawia i uprawia small talk. Najśmieszniejsze są jednak reakcje cywilów. Pomijając ciągłe prośby: Czy mogę zrobić sobie z panią zdjęcie? (miłe i grzeczne, pozwalając poczuć się jak celebryta), są też fotografie robione z ukrycia (znacznie mniej przyjemne) i nieustanne wrażenie bycia obserwowaną_nym. Często można też usłyszeć zabawne pytania, szczególnie zadawane przez dzieci. Kiedy wracałam do samochodu po moim drugim pszczyńskim pikniku, jedna dziewczynka, patrząc na moje ufryzowane na lata czterdzieste XIX wieku zwisające przy twarzy loki zapytała: czy to są twoje prawdziwe włosy? Oczywiście grzecznie jej odpowiedziałam, ale zastanawiałam się, dlaczego akurat one wydały się jej tak interesujące – w końcu miałam na sobie szafirową suknię, a na głowie kapelusz z wielkimi kokardami.

Wydarzeniem o wiele ciekawszym od pikników są oczywiście bale. Długie suknie, rękawiczki, piękne fryzury i ozdoby, taniec w blasku lamp, gdy za oknem migoczą już gwiazdy… Na parę godzin można przenieść się w inną epokę, inny świat. W całej mojej kostiumowej karierze wzięłam udział tylko w jednym balu. Wszystkie historyczne wydarzenia, jak na złość, odbywają się daleko, najczęściej w dużych miastach, a samotna podróż na drugi koniec Polski to abstrakcja, gdy nie skończyło się jeszcze osiemnastu lat. Szczególnie nocą, bo żaden przyzwoity bal nie zaczyna się w południe. Impreza, na którą po długich latach marzeń udało mi się w zeszłym roku się pojechać, odbyła się w Krakowie. Dresscode obejmował drugą połowę osiemnastego wieku i lata 40 dwudziestego, bo jego tematem był serial Outlander. Bal rozpoczęliśmy improwizowanym polonezem, a potem organizatorzy uczyli nas epokowych tańców. Gdy tylko pokonałam początkowe onieśmielenie, bawiłam się naprawdę wspaniale. Atmosfera, która towarzyszy tego typu wydarzeniom, jest jedyna w swoim rodzaju. Historia przestaje być nudnym, szkolnym przedmiotem. Staje się żywa, namacalna. Samo założenie epokowej sukni pozwala dotknąć życia naszych przodków, by choć przez chwilę poczuć się jak oni. To tylko strój, a jednak wrażenia towarzyszące noszeniu go mają wiele wspólnego z magią, fantazją. To prawdziwa podróż w czasie. Po balu, kiedy jechałam tramwajem, ta magia wciąż mi towarzyszyła. I szczerze współczułam praprababkom, bo po wielu godzinach tańca i zabawy jedyne, o czym marzyłam, to tę kilogramową suknię zamienić na wygodne dresy.

Każdy medal ma dwie strony

Choć tak przyjemnie opowiadać o pięknych strojach i balach, mało kto wspomina minusy całego kostiumowego zamieszania. Niedokończone projekty zalegają na dnie szafy, całe góry różnorakich tkanin piętrzą się w rogach pokoju, nitki na stałe zamieszkują na dywanie, a szpilki grasują po całym mieszkaniu, wypatrując niczego się niespodziewających, bosych ofiar… Nagle całe życie podporządkowane zostaje szyciu, historii mody i spotkaniach z innymi kostiumer_ami. Dochodzi jeszcze naprawdę długa lista rzeczy do kupienia na już. To wciąga jak ruchome piaski. Gdy już złapie się tego bakcyla, trudno jest przestać, mimo wzlotów i wielu, wielu upadków. Z ręką na sercu zapewniam jednak, że naprawdę warto. Uczucie, które towarzyszy zakładaniu pierwszej sukni, sznurowaniu w pierwszym, własnoręcznie uszytym gorsecie stanowi mieszankę oczywistego entuzjazmu, dreszczu podniecenia i spełnienia dziecięcych snów. Tak jak z czekoladą – nigdy nie kończy się na jednej kostce. Zanim się obejrzymy, pochłaniamy całą tabliczkę. Lub dwie.

Swoje prace pokazuję na Instagramie (@szaty.starej.daty) i na naprawdę starym, zakurzonym blogu (historycznemarzenia.blogspot.com).


Zdjęcia: Natalia Kolbiarz (@itskolba)
Korekta: Edyta Edi Braun