Brukselski syndrom sztokholmski

Wyobrażacie sobie życie w miejscu, w którym niemal każdy element życia poza mieszkalną kryjówką przyprawia was o dreszcze i wywołuje niekontrolowane pocenie gałek ocznych? Taka właśnie była dla mnie Bruksela. Przepełniona ludzkim dramatem, paskudna, cuchnąca i niepojęcie trudna. 

Najpaskudniejsze miasto Europy? 
Choć próby znalezienia rankingu najbrudniejszych miast europejskich spełzły na niczym (znalazłam za to przy okazji mnóstwo rankingów miast z najbardziej zanieczyszczonym powietrzem – niechlubne gratulacje dla tych z południa Polski), bazując na własnych doświadczeniach, opiniach mieszkańców i wielu artykułach dostępnych w internecie mogę śmiało stwierdzić, że Bruksela ze swoim potwornym systemem gospodarki odpadami komunalnymi, ponad pięcioma tysiącami osób w kryzysie bezdomności, które są widocznie  niemal w każdym miejscu publicznym, i wszechobecnym smrodem moczu (czasami na zmianę z trawką, tak dla urozmaicenia), plasowałaby się w pierwszej piątce [1]. 

Mała Wieża Babel
W 2020 roku urząd statystyczny Brukseli podał, że 74,3% ludności Brukseli to obcokrajowcy_czynie, z czego 41,8% to ludzie spoza Europy [2]. Nie trzeba specjalnie się wysilać, by dostrzec, że brukselskie ulice pełne są migrantów i migrantek z całego świata. Od tych z byłych kolonii belgijskich, przez tych ze świata arabskiego, po tych z innych krajów europejskich, w tym także z Polski (Polonia w Brukseli liczy około stu tysięcy osób).

Dodatkowo, co może być dla niektórych zaskakujące, w Brukseli, mimo że ta leży w Regionie Flamandzkim (więc teoretycznie powinna być niderlandzkojęzyczna), miejscowi posługują się głównie językiem francuskim. Dlatego też, choć oficjalnie wszędzie powinn_śmy znaleźć nazwy w obu tych językach, to w wielu miejscach możemy mieć problem z porozumieniem się, jeśli nie jesteśmy osobami władającymi językiem miłości.

Tak wielka różnorodność kulturowa jest niekwestionowanie piękna: stwarza przestrzeń do niewyobrażalnego rozwoju inteligencji emocjonalnej, daje możliwość poznania i nauczenia się wielu niesamowitych rzeczy o innych kulturach oraz nas samych, to jednak wiąże się też z wieloma zagrożeniami. O tych związanych z migracjami per se nie chcę tutaj pisać, ponieważ jest to bardzo szeroki i złożony temat, któremu wypadałoby poświęcić wiele linijek i jeszcze więcej wrażliwości, ale mogę przedstawić wam moją perspektywę – dwudziestokilkuletniej Polki, która miała szczęście i możliwość zobaczyć już odrobinę świata, i pomieszkać nieco za granicami swojego kraju. 

I choć wówczas było to dla mnie kuriozalne, w Brukseli byłam głównie przerażona. Zaledwie kilka razy wróciłam do mieszkania po 22:00, zrezygnowałam z biegania w otwartych przestrzeniach publicznych i nigdy nie miałam dość odwagi, by nałożyć czerwoną szminkę, kiedy miałam iść przez miasto sama.

Game changer 
Na skwerach i ulicach stolicy Belgii mieszkają z różnych powodów tysiące ludzi. Według wielu mieszkańców_ek Brukseli pomoc społeczna ma się w ich kraju dobrze, ale ciężko nie zauważyć, że coś zdecydowanie nie działa tak, jak powinno, skoro liczba osób w kryzysie bezdomności w ciągu ostatnich dwunastu lat się potroiła – i co jeszcze bardziej zasmucające – ciągle rośnie [3]. W dodatku kałuże moczu zostawiane są na każdym rogu zarówno przez mieszkańców_ki, jak i turystów_ki; choć powszechne jest ciche przyzwolenie na to zjawisko, bardzo trudno było przyjąć mi wytłumaczenie od wielu różnych osób, że jak się pije tyle mocnego piwa to trzeba go gdzieś oddać

Jednak mimo okropnego smrodu (szczególnie dokuczliwego latem), bardzo umiarkowanej możliwości uzyskania poczucia bezpieczeństwa i widocznych gołym okiem różnic społecznych, to miasto da się – o dziwo – polubić [4]. Nie wiem, jaki jest na to przepis. Jeśli ktoś powiedziałby mi trzy miesiące temu, że będę kiedyś ciepło myślała o Brukseli i że będę poważnie rozważała powrót tam, to zaśmiałabym się w głos. A jednak.

Dziwadła 
Bruksela ma obsesję na punkcie siusiania. Mają sikającego chłopca, dziewczynkę, a nawet psa. Historia powstania Jeanneke Pis (sikającej dziewczynki) jest bardzo ciekawa – w 1985 roku stworzył ją rzeźbiarz Debouvrie, który miał widzieć w stworzeniu żeńskiego odpowiednika Manneken Pis (sikającego chłopca) metaforyczną szansę na przywrócenie równości między kobietami i mężczyznami [5]. 

I choć brzmi to szlachetnie, to prawda, do której dorobiono tę ładną historię jest odrobinę bardziej trywialna. Na Alei Wolności, czyli tam, gdzie dzisiaj znajdziemy figurkę dziewczynki, Denis-Adrien Debouvire miał kilka knajpek, które systematycznie traciły zainteresowanie turystów_ek, więc próbował wymyślić coś, co będzie ich_je tam na nowo przyciągało. 


Ale jeśli myślicie, że siusiające figurki wyczerpują listę brukselskich dziwadeł, to miejscem, które może zaskoczyć was jeszcze bardziej, jest Zamek Królewski – a dokładniej znajdująca się w nim Sala Lustrzana. Nie wiem, czy jest to najpiękniejsze miejsce w Brukseli, ale na pewno takie, o którym trudno zapomnieć. 

Trzeba przyznać, że miłośnicy i miłośniczki opalizujących chrząszczy nie mają w Brukseli łatwo – w jednym z najbardziej wytwornych miejsc w mieście można znaleźć cmentarzysko tych owadów. W jednym z salonów Zamku Królewskiego znajduje się niekonwencjonalny sufit, do którego przyczepiono niemal półtorej miliona (!) pancerzyków chrząszczy (pochodzących głównie z Tajlandii). Nie, to nie jest żart. Ponieważ w brukselskim pałacu była tradycja, że każdy z monarchów powinien zaprosić do niego najważniejszego artystę tworzącego w danym okresie, królowa Paola zdecydowała, że idealnym wyborem dla niej będzie kontrowersyjny Jan Fabre (urodzony w 1958 roku). By osiągnąć ten spektakularny – choć w mojej opinii bardzo trudny w obiektywnym odbiorze – efekt, artysta wraz z dwudziestomadziewięcioma asystentami przez trzy miesiące przyczepiał do sufitu pancerzyki biednych zwierząt [6].    


Brzydkie kaczątko

Jeśli już nauczymy się omijać wywołujące niepokój stacje metra i szemrane uliczki, a zamiast na odwiedziny Manneken Pis wybierzemy się do jednego z brukselskich muzeów lub parków, może okazać się, że to miasto skrywa znacznie więcej, niż się nam początkowo wydawało. 

To, co zdecydowanie można w Brukseli podziwiać, to fakt, że na każdym niezagospodarowanym terenie wyrastają drzewa. Jest to jedna z najbardziej zielonych stolic Europy i zarówno liczba, różnorodność, jak i jakość jej parków jest po prostu zniewalająca. Równie warte odnotowania jest to, że brukselski street art jest absolutnie zachwycający, a gdziekolwiek nie obrócimy głowy, tam znajdziemy jakiś mural zdobiący ścianę budynku. 

Bruksela nieprzerwanie żyje swoim na wszystko mamy czas tempem, nie podążając za pędzącą EU bubble (tak potocznie jest nazywany ogół pracowników_czek instytucji UE zamieszkujących głównie dzielnicę europejską), która usilnie stara się zaburzyć jego równowagę. Moknie, kiedy pada deszcz, bo żaden_żadna szanując_ się Belg_ijka nie będzie przecież nosił_ parasola. I nie zatrąbi, kiedy ktoś stanie samochodem na środku drogi – blokując przy tym cały ruch – by wyskoczyć po świeże pieczywo na śniadanie. 

Bruksela nauczyła mnie pokory. Siedem miesięcy w niej było jak toksyczny związek, gdzie przywiązanie rodzi się między dwoma nienawidzącymi się pierwotnie istotami, które ktoś przymusowo zamknął w izolatce. I choć ten przymus nałożyłam na siebie sama, to po siedmiu miesiącach wspomnienie śmierdzącej izolatki wydaje się być bardzo odległe, a uczucie, które się zrodziło – prawdziwsze niż myślałam. Bo kto z nas nie ma warstw, nad których zdjęciem trzeba się czasami konkretnie napracować, żeby później móc dostrzec to, co najpiękniejsze? 

Zdjęcia: Jessica Koczwara
Redakcja i korekta: Edyta Edi Braun