Bohater poniekąd tragiczny

Miuosh jest jednym z tych artystów, którzy na płycie brzmią świetnie i ich muzyka zachwyca, natomiast na żywo brzmią jeszcze lepiej, bo dostarczają niezapomnianych doświadczeń.

Jest jedno takie miejsce w Polsce, które umożliwia doznanie dźwięku najwyższej jakości oraz uczty wizualnej zarazem, a ponadto zachwyca architekturą. To Cavatina Hall, najbardziej charakterystyczny budynek w mieście, imponujący nie tylko z zewnątrz.  Zdecydowanie bardziej powala to, co jest sercem i duszą tej przestrzeni – sala koncertowa i jej niepowtarzalna akustyka. To właśnie tutaj, 16 października tego roku, miało miejsce widowisko, które niełatwo będzie powtórzyć. To wszystko dzięki obecności jednego z najciekawszych artystów polskiej sceny muzycznej, którego bez wątpienia można nazwać twórcą absolutnym, interdyscyplinarnym wręcz – Miuosha. Jego sztukę cechuje dialektyczna forma łącząca w sobie hip-hop, muzykę elektroniczną, symfoniczną, pop i folk. W repertuarze doświadczymy kompozycji nad wyraz eklektycznych i pełnych niestandardowych rozwiązań. 

W muzyce i tekstach Miuosha odnajduję wiele prawdy i spokoju, nic w tym dziwnego, bowiem artysta ten przelewa na muzykę swoje własne emocje, spostrzeżenia, rozlicza się z samym sobą i życiem, zachowując przy tym przestrzeń dla słuchacza_ki, by mógł odnieść historie również do własnego życia. Bohater, który jawi nam się w tych tekstach, to bohater poniekąd tragiczny. Doświadcza problemów w miłości, czuje się rozczarowany, ma świadomość swojego upadku – obojętnieje na odbieraną rzeczywistość, nie przeżywa życia, tylko stoi niejako z boku, jako obserwator świata. Ma problemy, towarzyszą mu rozterki codzienności, ale też te powiązane z dorosłym życiem. To człowiek-buntownik, który wychodzi na przeciw obecnemu pędowi życia. 

Koncert rozpoczął nadwyraz przejmujący i wzruszający utwór Lhotse. Od tego momentu widownia – jak i sami artyści_tki – byli_ły kompletnie pochłonięci_te przez porywające dźwięki; wiele osób intensywnie i emocjonalnie reagowało na graną muzykę. Nawet te, które nie do końca wiedziały czego mogą spodziewać się tego wieczoru, wydawały się angażować w całe widowisko. Miuosh, czyli Miłosz Paweł Borycki, do procesu twórczego zaprosił także muzyków_czki różnych dziedzin i charakterów. Ta z pozoru niedopasowana mieszanka sprawia, że obcowanie z jego sztuką staje się doświadczeniem niemal magicznym.

Na uwagę zasługuje także gra świateł i cieni, która akcentowała detale, wyodrębniła istotne miejsca lub ukrywała wybrane elementy narracji – bez niej koncert nie byłby tak widowiskowy.

Szczególne nastroje czuć było również na scenie. Każd_ z muzyków_czek w inny sposób przeżywał_ to, co się działo. Miuosh rapował, lekko przymykając oczy i gładko kołysząc się w rytm granych utworów. Poruszał się swobodnie po scenie. Osobiście nie mogłam oderwać oczu od Marty Fedyniszyn, Joanny Smajdor i Mateusza Koniecznego – osób odpowiedzialnych za chórki – którzy_re poza niesamowicie dźwięcznymi i melodyjnymi głosami, przyciągali_ły uwagę także choreografią. Co rusz machali_ły rękoma, kołysali_ły się, poruszali_ły swoimi ciałami w rytm muzyki, zupełnie jakby byli_ły w transie. Jedną z bardziej interesujących wykonawców był także perkusista Jacek Szczypiński. Jego entuzjastyczna gra udzielała się członkom i członkiniom zespołu, ale też widowni. Widać było, że tych ludzi łączy historia i doskonale się ze sobą porozumiewają. 

Na scenie pojawili się także wyjątkowi goście i gościnie, tacy jak Marcelina Stoszek, Kamil Hussein i Aleksandra Wielgomas (LUNA). Mogliśmy usłyszeć ich głosy w następujących utworach: Tramwaje i gwiazdy czy Miasto szczęścia. Marcelina Stoszek i Miuosh wykonali wspólnie także udany cover Bezsennych Krzysztofa Krawczyka.

Miuosh wybrał ze swojego repertuaru głównie te utwory, które przedstawiały jego historię, trudne doświadczenia, momenty słabości. Nie zabrakło też takich traktujących o chwilach, które diametralnie wpłynęły na jego życie – jak narodziny córki. Uniwersalizm tekstów, ich przenikliwy charakter i osobliwy styl sprawiły, że każdy słuchał z przejęciem, prawdopodobnie myśląc o własnym życiu i doświadczeniach – nikt nie odważył się przeszkodzić muzykowi lub zakłócić harmonię własnym śpiewem. Intymność tych chwil podkreślała scenografia, która już od samego początku budziła wrażenie – głównie za sprawą pianina ozdobionego niechlujnie farbą, cytatami Miuosha i głową Buddy. Jak się później okazało, w ten sposób artysta zaprosił nas do swojej pracowni, gdzie na co dzień tworzy i komponuje. Z tego powodu na scenie pojawiły się dywany, sofa czy stolik z tego właśnie pomieszczenia. Aranżację dopełniało osobliwe zdjęcie Błażeja Króla jedzącego suchy chleb.

Na uwagę zasługuje także gra świateł i cieni, która akcentowała detale, wyodrębniła istotne miejsca lub ukrywała wybrane elementy narracji – bez niej koncert nie byłby tak widowiskowy. Muzyka i światło wzajemnie się uzupełniały, a ich idealne dopasowanie sprawiało, że razem tworzyły zapadający w pamięć spektakl.

Miuosh nie poprzestał jednak tylko na tym – po ponad godzinnym koncercie nastąpił niemal półgodzinny bis, któremu wtórowały owacje na stojąco, okrzyki, pisk i śmiech. Sala pełna była ludzi żywo machających rękami, energicznie skaczących lub rytmicznie klaszczących. Było hałaśliwie, ekstatycznie i bardzo żywiołowo. Każda z osób odpowiedzialna za występ wkrótce zaczęła bawić się na scenie, tańcząc, dając upust swojej ekspresji. W bisie mogliśmy usłyszeć m.in. Hi-fi Wandy i Bandy. Te reakcje oczywiście nie były dla mnie niespodzianką, ponieważ jeszcze przed wejściem na salę koncertową w powietrzu można było wyczuć podekscytowanie, zaciekawienie, zniecierpliwienie. Ludzie emanowali energią, która jasno dawała do zrozumienia, że większość z nich czekała na to widowisko od dawna.

Organizacja całego wydarzenia również była bardzo dobrze zaplanowana. Mimo ogromnych kolejek, szybko udało się rozgonić tłumy – wszystko dzięki kilku oznaczonym miejscom i sympatycznej kadrze, która sprawnie sprawdzała bilety odpowiadając przy tym na wszystkie pytania. Miejsca parkingowe, stojaki na rowery, szatnia, toaleta – wszystko to zagrało tego wieczora idealnie, co tylko pokazuje poziom, który reprezentuje Cavatina.

Koncert rozpoczął nad wyraz przejmujący i wzruszający utwór Lhotse. Od tego momentu widownia – jak i sami artyści_tki – byli_ły kompletnie pochłonięci_te przez porywające dźwięki; wiele osób intensywnie i emocjonalnie reagowało na graną muzykę. Nawet te, które nie do końca wiedziały czego mogą spodziewać się tego wieczoru, wydawały się angażować w całe widowisko.

Dla mnie było to doświadczenie wielopłaszczyznowe, bardzo empiryczne i osobiste, porównałabym je do katharsis. Taka właśnie czułam się po opuszczeniu sali – oczyszczona, spełniona i zadowolona. Liryka niesiona przez muzyczny ferwor sprawiała, że towarzyszyły mi wyjątkowo silne emocje – łzy ocierałam od samego początku do niemal końca wystąpienia. Utwory, które poruszyły mnie najbardziej to wcześniej już wspomniany Lhotse, Perseidy, BLCKSTR i – prawdopodobnie przez sentyment także Nie mamy skrzydeł (odegrane zarówno w oryginale, jak i w wersji z albumy Albo inaczej).

To koniec relacji z koncertu, jednak nie martwcie się – widzimy się ponownie w lutym, kiedy opowiem trochę o folklorze w muzyce Miuosha. 

Korekta i redakcja: Edyta Edi Braun
Grafika: Natalia Jabcoń