Zamknięte podwórko
Kiedyś było tak, że chcąc nie chcąc, wszyscy mieszkaliśmy na jednym podwórku. Najświeższe informacje zbieraliśmy spod trzepaka, o zmianach infrastruktury informował nas łomot wiertarki, a o niezadowoleniu społecznym stukanie sąsiada w rurę od ogrzewania. Pomimo ogólnej separacji i braku ciągłego połączenia opracowaliśmy wzorzec rozprzestrzeniania informacji, który może nie był doskonały, ale jednak pozwalał wszystkim mieszkańcom podwórka na dostęp do tej samej jakości i ilości powiadomień ze świata zewnętrznego.
Odgrodzeni od wspólnoty
Jeśli ten obrazowy opis odnieść do szerszego kontekstu, a mianowicie do globalizacji i mediów internetowych, to nagle okazuje się, że już nie mieszkamy na jednym osiedlu i co gorsza, odgrodziliśmy się od innych żelazną bramą. Gdzieś po drodze zapodział się nam uniwersalny sposób przekazywania informacji, który byłby w porównywalnym stopniu zrozumiały dla wszystkich. Razem z nim straciliśmy potrzebę tworzenia zunifikowanej informacji, takiej samej dla każdego odbiorcy. Właściwie, zdążyliśmy zgubić wiele rzeczy.
Zdeformowana przestrzeń
Dla poznania całego problemu kluczowe jest zrozumienie, czym jest i jak działa sieć. Wyobraźmy sobie sieć pod postacią trójwymiarowej przestrzeni, w której występuje nieskończona ilość punktów, do których mamy niczym nieograniczony dostęp. Za każdym razem, kiedy tylko powstaje nowy punkt (a mówiąc „punkt” mam na myśli np. jakąś informację podaną pod postacią artykułu) możemy się do niego podłączyć i zaczerpnąć z niego dane, które nas interesują. Innymi słowy, każdy ma dostęp do dowolnej informacji z dowolnego miejsca i nie musi korzystać z żadnych przekaźników. Jeśli faktycznie włożyliśmy trochę energii w wyobrażenie sobie tego wszystkiego, to aktualnie powinniśmy mieć przed sobą idylliczny obraz sieci. Taki, jaki zapewne chcieliby ujrzeć pionierzy i pierwsi twórcy Internetu. Teraz lekko zmieńmy tę wizualizację i wyobraźmy sobie sieć jako przestrzeń, ale tym razem dwuwymiarową i z ograniczoną ilością punktów, które widzimy. Na domiar złego, wszystkie dane (punkty) nie są losowo rozrzucone, a ułożone w systematyczną strukturę opartą na węzłach. Nieograniczony dostęp zniknął, a wraz z nim pojawił się przymus przebijania się przez tysiące innych węzłów, aby znaleźć potrzebną nam informację. Co gorsza, nowe punkty nadal powstają, ale my przez nasze ograniczenie nawet nie mamy pojęcia o ich istnieniu.
Tutaj dochodzimy do sedna problemu. Nie chodzi o to, że idea Internetu zdeformowała się lekko przez lata i zboczyła z pierwotnie wyznaczonej ścieżki. Dynamit zrobił to samo, a trudno mi jakoś przywołać w pamięci wybitny wynalazek, który w stu procentach rozwinął się po myśli konstruktora. Bardziej chodzi o to, że epoka Internetu stworzyła nam złudzenie dostępu do nieograniczonej ilości informacji z nieograniczonej ilości niezależnych, wybranych wyłącznie przez siebie źródeł. Tym samym wydawało nam się, że nierówności w rozprowadzaniu informacji między poszczególnymi warstwami społecznymi całkowicie znikną, a przedstawiając to na obrazie stworzonym na początku tekstu, ktoś mieszkający na parterze będzie w stanie poznawać na bieżąco plotki dotyczące małżeństwa mieszkającego na 9. piętrze, bez konieczności przechodzenia przez cały łańcuch pań „spod 5″, które swoją bujną wyobraźnią deformują cały obraz wiadomości. Problem tylko w tym, że Internet zamiast świadomości absolutnej stworzył wyłącznie jej urojenie. Tym samym pan z parteru faktycznie zna tajemnice każdego mieszkania w bloku. Szkoda tylko, że kiedy podłączył się do sieci, to wszystkie inne apartamenty w tym też bloku zostały zamienione na lustrzane odbicie jego własnego mieszkania.
Metaforyczne lustra to nic innego jak zjawisko pozycjonowania wyników wyszukiwania. Największe dostępne „silniki”, takie jak chociażby Google, zapisują nasze wszystkie poprzednie hasła wpisane w wyszukiwarkę tylko po to, aby podczas następnego szukania przeglądarka wyświetliła nam wyniki miłe naszym oczom, czyli bliskie naszym poglądom. Wpisując to samo hasło, fanatyk smoleński znajdzie jedynie więcej trotylu, a ktoś, komu bliższe są klimaty centrolewicy natrafi na materiały, które pod dużą wątpliwość poddadzą poczytalność umysłową Antoniego Macierewicza. Obaj będą tak samo zadowoleni, ponieważ obaj utwierdzą się w swoich przekonaniach. I prawdopodobnie obaj nigdy nie wykażą minimum zainteresowania, co do weryfikacji swoich źródeł, bo to mogłoby oznaczać, że chociaż jeden z nich musi być w błędzie, a człowiek XXI wieku za najstraszniejszą chorobę uważa przyznanie się do błędu. Tym samym sieć w obecnym stanie wydaje się być idealnym lekarstwem, które nas od tej narcystycznej „choroby” asekuruje, lustruje nasze upodobania i w sposób łechcący nasze ego pokazuje nam ich powielone lustrzane odbicia. Tak jak jednak każde lekarstwo szybko może stać się narkotykiem, tak tutaj trudno mówić o jakimkolwiek pożytku dla pacjenta stosującego takie rozwiązanie długotrwale.
Urojenie wolności
Kolejną rzeczą, która umożliwiła nam stworzenie tego urojenia wolności informacyjnej jest globalizacja i rozwój mass mediów do rozmiarów absolutnie niewyobrażalnych. Skoro mamy tyle stacji, tyle stron internetowych i tyle rozgłośni radiowych, to nie ma szans, abyśmy byli w stanie wyrobić sobie subiektywne zdanie na jakikolwiek temat. Kiedy usłyszę coś na kanale o mocno prawicowym zabarwieniu, to mogę przełączyć się na kanał sympatyzujący z lewicą, aby na końcu sprawdzić jeszcze raz tę samą informację na kanale, którego poglądy można sklasyfikować jako te “bliskie centrum”. Tym samym, wyciągając średnią z kanałów subiektywnych, dostaję informację obiektywną, pozbywając się niepotrzebnego dla mnie tła ideologicznego. Wszystko super… tylko ilu z Was tak naprawdę to robi? Czy nie jest trochę tak, że mamy swoje ulubione gazety i kanały, którym po prostu „wierzymy bardziej” i które najczęściej oglądamy lub czytamy, jeśli akurat dzieje się coś ważnego? Nawet Facebook, domniemany bastion wolnej i niczym nieskrępowanej informacji, to tak naprawdę subiektywny przegląd poglądów 0 Twoich znajomych. Czy nie jest trochę tak, że znajomych również jakoś selekcjonujemy przez pryzmat poglądów, które reprezentują?
Może nawet nie byłoby nic złego w tym zjawisku selektywnego wybierania informacji, gdybyśmy zdawali sobie z niego sprawę. Zamiast tego przyszło nam żyć w medialnej schizofrenii. Z jednej strony jesteśmy pewni swojej niezależności w doborze przyswajanych informacji, z drugiej – nigdy wcześniej nie byliśmy tak bardzo narażeni na manipulację i pułapkę błędnego kręgu. Nadal wydaje nam się, że żyjemy wspólnymi sprawami razem z innymi współlokatorami bloku. Tak naprawdę jesteśmy zamknięci na cztery spusty we własnym pokoju, żyjąc złudzeniem, że tworzymy jeszcze jakąkolwiek wspólnotę.
Pokoje dla VIP-ów
Gdyby każdy miał możliwość umeblowania pokoju według własnego uznania, to może cała sytuacja wyglądałaby mniej dramatycznie. Okazuje się jednak, że technologia, która miała nam wszystkim dać równe szanse paradoksalnie ogranicza je, dzieląc nas również według zasobów finansowych. „Dzień, w którym media internetowe staną się płatne, będzie dniem, w którym obumierać zacznie demokracja”. Nie pamiętam już, w jakich okolicznościach spotkałem się z tą sentencją, a tym bardziej, kto był jej twórcą. Ciekawy jestem jednak reakcji tej osoby, kiedy pewnego dnia dowie się o stronach analityczno-publicystycznych z abonamentem ustawionym na tak wysokim poziomie, że tylko nieliczni mają szansę skorzystać z jej usług. Takim przykładem strony jest chociażby Polityka Insight, która oferuje szczegółowe sprawozdania z dołączoną dokładną analizą, w zamian jednak żądając uściślenia abonamentu, który przekłada się na roczne zarobki Kowalskiego. Szczerze powiedziawszy, to przekracza nawet miesięczne zarobki Ministra Spraw Wewnętrznych.
Może jest to przykład ekstremalny, ale wcale takich nie trzeba szukać, żeby zobrazować naturę problemu. Abonamenty miesięczne tworzą kolejną informacyjną barierę dzielącą nas na różne grupy odbiorców docelowych, którym podawane są zupełnie różnej jakości dane. Młody, dobrze prosperujący prawnik nie będzie czytał tego samego, co robotnik drogowy nie tylko dlatego, że mają zupełnie różne zainteresowania, ale również dlatego, że mają zupełnie różne portfele. Źle się dzieje w bloku naszym. Najpierw ogrodziliśmy się od sąsiadów, później udawaliśmy, że dalej jesteśmy wspólnotą, a na samym końcu podle dzielimy się według statusu majątkowego na tych, którzy mają prawo wiedzieć i na tych, których na obiektywne informacje nie stać. Może to zabrzmieć dziwnie, ale jest to swoisty proceder, jeśli mówimy o historii rozwoju mass mediów. Nawet na przełomie XIX i XX wieku, w erze dość brutalnych i oczywistych podziałów majątkowych, nie było aż tak źle, jak jest teraz. Wtedy wszyscy mieli dostęp do tych samych gazet przekazujących te same informacje. Dzisiaj ktoś reprezentujący warstwę uboższą ma dostęp do informacji zupełnie innej jakości (albo jej braku) niż przeciętny przedstawiciel klasy średniej.
Patowe rozwiązania
Gdyby jeszcze to wszystko dało się zwalić na siłę wyższą, ukrytą masonerię czy spisek moskiewski, to pewnie cała sytuacja byłaby znacznie łatwiejsza do przełknięcia. Gdyby tylko przycisk odpowiedzialny za podział informacyjny, który nastąpiłby w rękach Putina czy Obamy, to pewnie tylko przegryźlibyśmy język i starali się przeczekać całą sytuację. Niestety, to my własnymi rękami wznieśliśmy pokój luster, w którym teraz przyszło nam żyć, a w którym żyć nikt nie chce. Przeczekać nie ma czego, bo pozostając w bezruchu, czyli w takim stanie, w jakim aktualnie się znajdujemy, sytuacja się wyłącznie pogorszy. Mamy dwie możliwości. Możemy nabrać świadomości i próbować niwelować zagrożenia płynące z globalizacji mediów. To jest niezwykle trudne zadanie, ale wciąż wykonalne. Najprościej byłoby zapewne odizolować się od tego całego informacyjnego miszmaszu, stanąć ponad nim i wreszcie zacząć korzystać z domniemanych dobrodziejstw, jakie on niesie, czyli z różnorodności informacji. Innymi słowy, nie ograniczać się tylko do otwierania linków na Facebooku i kilku ulubionych gazet, a korzystać z całego przekroju, jaki oferują nam dzisiejsza media. Jak się jednak okazuje, nie jest to tak proste, jak mogłoby się wydawać. Pierwszym najbardziej prozaicznym problemem jest czas. Nie każdy ma go tyle, aby móc sobie pozwolić na przynajmniej 2-godzinne przebijanie się przez dziesiątki kanałów informacyjnych i miesięczników o bardzo różnej jakości (bo w końcu jak czytać wszystko, to wszystko). Drugim problemem był już omawiany w tym artykule brak wiedzy o miejscach, w których można znaleźć informacje zabarwione inną ideologią (bo umówmy się, że zabarwienia zawsze trochę jest) niż tą, do której jesteśmy przyzwyczajeni, tudzież sami ją reprezentujemy. W czasach, w których wszystko jest w zasięgu kilku kliknięć brakuje wiedzy i pomysłu gdzie kliknąć, aby poznać nowe treści. Trzecim i najpoważniejszym problemem jest absolutny brak pewności, czy nawet czytanie dosłownie wszystkiego pozwoli stworzyć jakąkolwiek obiektywną średnią. Jeśli w jednym tygodniku kandydata na dany urząd przedstawia się jako wcielenie samego Jezusa Chrystusa, a w drugim jako kolejną reinkarnację Wolanda, to pomimo znajomości obu źródeł trudno będzie mi wyrobić sobie o nim jakiekolwiek zdanie. Jedyne, co mogę zrobić, to zastosować wyliczankę, która zadecyduje, którą wersją wydarzeń powinienem się kierować.
Mogłoby się wydawać, że uniknięcie zgubnych skutków natłoku informacyjnego, bardziej niż po stronie zwykłych jednostek, leży po stronie mass mediów. Faktycznie, powstaje coraz więcej prób stworzenia niezależnych kanałów informacyjnych, które podawałyby tylko obiektywne informacje, być może nawet w formie suchych faktów. Taka formuła jest jednak wyjątkowo nieatrakcyjna dla przeciętnego odbiorcy, a najmniejsza próba uatrakcyjnienia jakiejś wiadomości mogłaby skończyć się jej subiektywizacją. Dodatkowo media, które zazwyczaj nazywają się „niezależnymi”, niezależne tak naprawdę nie są, a poprzez chwytliwą nazwę próbują wyłącznie wyleczyć kompleksy spowodowane ich… cóż… rozmiarem i rozpoznawalnością, a może raczej jej brakiem. Dużo ciekawsze wydają się projekty, które próbują łączyć media normalnie położone na zupełnie różnych biegunach. Przykładem takiej strony jest chociażby Pikio.pl, którego motto brzmi: „Od lewicy do prawicy”. Czego nie można odmówić tej stronie, faktycznie łączy wiadomości pochodzące ze środowisk lewicowych z tymi, które wdały się w romans ze środowiskami prawicowymi. Dodatkowo obiecuje czytelnikowi podawanie wyłącznie suchych faktów bez cenzury, tudzież linii redakcyjnej. Szybkie przeglądnięcie strony i już błyskawicznie widzimy, że sama koncepcja podzieliła losy Internetu. Wykonanie może szczytne, ale dalekie od ideału albo chociaż przyzwoitego poziomu. Jak się bowiem okazuje, nie trzeba w jakiś specjalny sposób relacjonować wydarzenia, aby zmienić jego możliwy odbiór. Wystarczy po prostu podkreślić jego część albo wyrwać jakiś fragment z kontekstu. Subiektywizm można nadać i równoważnikowi zdania… trzeba po prostu odpowiednio się postarać. Cała Pikio.pl, zamiast obiektywnego medium, przypomina jeden wielki Sajgon, do którego każdy stara się przemycić swoje treści. W rezultacie powstaje… cóż, w rezultacie nic nie powstaje. W każdym razie, nic wartego uwagi.
Wciąż nie ma żadnego rozwiązania problemu abonamentów. Wydaje mi się jednak, że jest to sprawa z góry przegrana. Czy tego chcemy, czy nie, chciwość ludzka zawsze będzie brała górę i chyba musimy zacząć się przyzwyczajać do tego, że niektóre strony informacyjne swoją ofertę będą kierowały tylko do klientów o bardziej zasobnych portfelach. Jedyne, co w tej kwestii możemy zrobić, to starać się wytworzyć darmową i wysoko jakościową konkurencję, która dostępna byłaby dla wszystkich, niezależnie od ich stanu majątkowego. Jak widać, powstają już pierwsze eksperymenty mające na celu stworzyć medium uniwersalne, kierowane do każdego rodzaju odbiorcy. Przymknijmy oczy na ich potknięcia i niedociągnięcia, bo na chwilę obecną najbardziej liczą się starania.
Alternatywą dla próby rozwiązania problemu tej całej medialnej schizofrenii jest wyzbycie się świadomości problemu i całkowite zamknięcie się w swoim “pokoju luster”. Oczywiście, jest to też jakieś rozwiązanie, skazanie się na informacyjny „Matrix”. Zanim jednak zafundujemy sami sobie „Truman Show” na żywo, warto byłoby pomyśleć o konsekwencjach. Wydaje mi się, że patrząc tylko i wyłącznie na nie, każda, nawet najmniejsza zmiana, jest warta tytanicznego wysiłku. Trzeciej opcji nie ma. Możemy albo nabrać świadomości i próbować niwelować zagrożenia płynące z globalizacji mediów, albo tej świadomości całkowicie się pozbyć i oddać przyglądaniu się własnemu odbiciu, zawsze jak tylko staramy się wyszukać jakąś informację. Stan środkowy nie istnieje, bo przecież trudno żyć w niewoli, jednocześnie tę niewolę akceptując.
Inspiracją do napisania artykułu były warsztaty z cyklu Web Aktywni, które przeprowadził Jakub Dymek. Wywiad z Jakubem Dymkiem, członkiem redakcji „Dziennika Opinii” Krytyki Politycznej, znajdziecie w drugim numerze magazynu redakcjaBB. Kolaż i zdjęcia: Justyna GórkaKorekta: Ewa Kuchta