Walizka pełna problemów

Każda największa podróż zaczyna się od jednego kroku.

I stało się.

Bilet na lot zakupiony, odpowiednie osoby uprzedzone o przyjeździe. W zasadzie można by już wyruszać. Jednak, zanim postawiłam pierwszy krok zbliżający mnie do Wysp Brytyjskich, konieczne było nawiązanie pewnej znajomości, która, odkąd pamiętam, budziła we mnie obawy. Jejmość nie była nikim innym jak Panią Walizką…

Cóż, co mogę rzec o naszej dotychczasowej relacji? Obie w zasadzie od zawsze wiedziałyśmy o swoim istnieniu, aczkolwiek los sprawił, że usilnie stroniłyśmy od bliższego poznania. Chcąc nie chcąc, musiałyśmy przełamać lody i nawiązać współpracę na czas podróży. Owocność naszej kooperacji miała być mierzona w kilogramach, a prawdziwym wystawieniem na próbę tej przyjaźni była odprawa na lotnisku, której widmo spędzało mi sen z powiek.

10 kg. 10 kg. 10 kg. Ani grama więcej. Bo tak rzecze regulamin bagażu podręcznego…

Znajomi i rodzina nie pomagali w pakowaniu:
– Na naszej wadze jest 9,5 kg, a co jak się okaże, że na lotnisku będzie ważyło inaczej?!
– Jak wyświetli się więcej, będziesz musiała coś wyrzucić!
– Najlepiej przygotuj sobie na wierzchu rzeczy do wyrzucenia. Wiesz, w razie czego!
– Może zapobiegawczo ubierz na siebie wszystkie bluzy i kurtkę.
– Leć w dwóch parach spodni, przecież to najcięższe!
– Jakby co, poprzekładaj coś do plecaka. Bagażu podręcznego chyba nie zważą…
– Zwariowałaś? Przecież jak będzie więcej niż 10 kg nie wpuszczą Cię do samolotu! Wyciągaj te rzeczy! Zaraz pozbędziemy się najcięższych…

Dziękuję Wam wszystkim za troskę – oczywiście na lotnisku nic nie ważyli, a ja, ubrana w kilka warstw, solidnie zdążyłam się spocić. Nie spakowałam przynajmniej 3 rzeczy, które mogłyby mi się naprawdę przydać przez najbliższy miesiąc. Także ten, kocham Was jeszcze mocniej.

Z drugiej strony, walizka ograniczona do minimum zdawała się być wygodna w transporcie. Cięższe rzeczy – kosmetyczka, jakieś książki, jedzonko – trafiły do małego plecaczka (wg Ryanaira 20 x 20 x 35 cm – powiedzmy, że takie wymiary po chwili zabawy w Tetris byłyby osiągalne).

Nigdy wcześniej nie łaziłam z Walizką, chyba że z pustą od strychu do mieszkania, więc nie zdawałam sobie sprawy z tego, co z walizkowym chodzeniem się wiąże. A wiąże się przede wszystkim hałas. Fatalny, przenikliwy, turkocąco-denerwujący (w moim, plecakomaniaka mniemaniu – wręcz upokarzający) hałas. Przekonałam się o tym po przejściu kilku metrów od furtki, w drodze na dworzec PKP – punkt startowy podróży. Stwierdziłam, że to ponad moje siły. Chwyciłam Walizkę za boczne ucho i niosłam jak teczkę, żeby nie wyciągać z okien głów ciekawych sąsiadów, zwabionych szalonym turkotem. Wytrzymałam jakieś 3/4 ulicy. Przegrana.
– Dobrze, Pani Walizko. Chcesz być w centrum uwagi – proszę bardzo. Ale nie będzie łatwo.
Zawlokłam ją na chodnik ułożony z kostki brukowej, który ciągnął się nieustannie przez jakieś 1,5 km aż do przystanku, nie oszczędzając Walizce turbulencji i nierówności w terenie. Myślałam, że skazana na takie hardcorowe warunki, spokornieje i przestanie kołatać wniebogłosy tak, żeby pół miasta wiedziało, że z nią idę (sic!).

Co można było wcześniej przewidzieć, jestem totalnie zielona w kwestii postępowania z Walizkami, by wykazały choć trochę kultury osobistej. Jedyne na co mogę liczyć, to że, być może, jak zwiedzi trochę świata, zacznie dostrzegać wartość kultury i sama się zreflektuje. Chyba, że ktoś słyszał kiedyś o jakimś podręczniku z serii: “Jak wychować swoją Walizkę” – dajcie proszę znać. Przecież nie mogę dopuścić, żeby w Anglii robiła mi wieś na dzielni… It’s such a shame!

IMG_2837

Zdjęcie: Justyna Górka
Korekta: Judyta Niedośpiał