Milczenie, które krzyczy – „Iwona, księżniczka Burgunda” na scenie bielskiego Teatru Polskiego

W teatrze, który sam z siebie jest świątynią iluzji i odbić, Lena Frankiewicz urządziła swoiste lustro – krzywe, ironiczne, momentami bolesne. Jej „Iwona, księżniczka Burgunda” nie przemawia słowem, a jednak mówi wszystko. To spektakl, który tnie jak brzytwa - cicho, ale celnie, z chirurgiczną precyzją.

Gombrowiczowski tekst, znany z nieprzystępności i gorzkiego humoru, w tej inscenizacji rozkwita współczesnym niepokojem. Dwór księcia Filipa staje się jaskrawym ekosystemem próżności, gdzie każdy gest i każde słowo ważą się pod pręgierzem opinii, filtrów i followersów. Królewska rodzina nie tyle rządzi, co odgrywa swoją władzę niczym rolę w serialu – w kostiumach przywdziewanych z codzienną nonszalancją, z ironicznym uśmiechem podczas pozowania dla publicznej aprobaty.

I w tę jaskrawość zostaje wrzucona Ona – Iwona. Milcząca jak skała, nieporuszona niczym cisza przed burzą.

Anita Jancia gra Iwonę, jakby grała cień – obecny, ale niemożliwy do uchwycenia. W świecie, gdzie słowo to waluta, jej milczenie staje się bombą z opóźnionym zapłonem. To nie jest brak głosu – to odrzucenie gry. Jej „nie” nie pada z ust, ale z całej postawy – z nienaturalnego w tym świecie braku autoprezentacji, braku uśmiechu na pokaz.

Frankiewicz nie moralizuje, nie krzyczy – snuje raczej gorzki sen o społecznej opresji, o tym, co dzieje się, gdy do perfekcyjnie naoliwionego mechanizmu wpada ziarno piasku. Iwona tym ziarnem właśnie jest – ciałem obcym, niechcianym lustrem, które odbija najgorsze twarze otoczenia.

Nie mówi, a sprawia, że wszyscy zaczynają mówić o niej, do niej, przeciw niej – i w tym hałasie właśnie wychodzi ich prawdziwa twarz.

Scenografia robi wszystko, by ten świat wydał się jednocześnie znajomy i absurdalny. Barwna, przerysowana, z elementami groteski – przypomina odcinek reality show z pogranicza snu i koszmaru. Stroje wyolbrzymiające, pozłacane korony i sztuczność do granic – wszystko to podkreśla, że mamy do czynienia nie z realistycznym dworem, lecz z karykaturą społecznej hierarchii i norm.

Aktorzy wokół Janci tworzą korowód tańczących masek – z pozoru pełnych wdzięku, lecz im bliżej Iwony, tym bardziej kruszejących. Filip – książę w rozterce, który chce, ale nie potrafi – jest uosobieniem młodego pokolenia, wrażliwego, lecz uwięzionego w trybach oczekiwań. Król i królowa – bardziej menadżerowie dworu niż jego władcy – grają emocjami jak narzędziem PR-u.

Każdy tu nosi rolę jak drugi skórzany płaszcz – aż do momentu, gdy obecność Iwony zaczyna zdzierać te warstwy jak zbyt ciasną odzież.

Finał, choć znany, uderza z nową siłą. Iwona znika, ale echo jej milczenia pozostaje – nieznośne, niewygodne, odbijające się od ścian sceny jeszcze długo po tym, jak opadnie kurtyna. Bo ta historia nie kończy się wraz z ostatnią sceną – ona wraca do widza jak pytanie, którego nie chce się zadać, ale które pulsuje w głowie jeszcze długo po wyjściu z teatru.

„Iwona, księżniczka Burgunda” w interpretacji Teatru Polskiego w Bielsku-Białej to spektakl, który nie daje gotowych odpowiedzi. Zamiast tego podsuwa lustro i prosi, by w nie spojrzeć. Nie każdy będzie chciał.

Ale każdy powinien. 

___
Zdjęcie: Natalia Kabanow

Recenzje
Julia Kaźmirek