Czasem słońce, częściej deszcz

Romantyczne dusze znajdą tu wszystko, czego szukają. Niewiele krain ma tak uwodzicielskie oblicze jak Irlandia. Ta skąpana w deszczu wyspa, nawet najbardziej wymagającemu turyście dostarczy wrażeń. Zielone pola, kamienne murki, roześmiani ludzie, obezwładniająca muzyka i piękno prostoty – to właśnie jest Irlandia.

St Patrick’s Day jest dniem dla Irlandczyków wyjątkowym. Żądna przygód wyruszyłam z rodzicami z krakowskich Balic. Pierwsze zdjęcia, które zrobiłam jeszcze w Polsce, są małą przystaweczką głównego dania, jakie zgotuje mi Irlandia. Lotnisko opanowane było przez zmęczonych już nieco panów, powracających najpewniej z kawalerskiego wieczoru (nocy), w liczbie około 140 najbliższych przyjaciół pana młodego. Całą posadzkę zaścielały nieprzetrawione resztki minionych kolacji i rozlane piwo. Impreza najwidoczniej nadal trwała. „Żeby mieć tylko miejsce z dala od nich” – powtarzałam jak mantrę.

Podróż  Ryanair’em nie obywa się bez przygód, trwa trzy godziny, po których lądujesz w innej rzeczywistości.

Pierwsze, co zauważysz, to napisy w osobliwym języku. To irlandzki. Miałam zamiar nauczyć się kilku słów.

Look right, look right unless you want to die!

To na wypadek, gdyby ktoś zapomniał jak przechodzi się tu przez ulicę. Wszędzie o tym przypominają. I dobrze.

Do parady miałam dwa dni, chciałam dany mi czas wykorzystać i udokumentować. Pożyczamy samochód (15€ na dzień) i jedziemy w Góry Wicklow, do uroczego Glendalough. To kompleks klasztorny z XII wieku, otoczony górami przypominającymi trochę nasze Beskidy. Cmentarz jest pełen kamiennych, celtyckich krzyży. To piękne zdjęcie wystarczy za mój komentarz. Bo co tu  wiele opowiadać…

IMG_5880ir.2.

Nasi tu są

Jednym z obiektów są ruiny katedry. Gwarna grupka młodych Hiszpanów tłoczy się przy wejściu do kościoła. Przewodnik żywo opowiada o świątobliwych mnichach, gdy nagle wszyscy milkną i z przerażeniem w oczach, zmieszanym z niedowierzaniem, przyglądają się scence. Młoda kobieta potyka się i jak długa ląduje na nagrobnej płycie. Mężczyzna, który jej towarzyszy, jest tak zaskoczony, że stoi jak kołek i nie biegnie na pomoc. Tu odzywa się mój harcerski refleks – szybko robię zdjęcie. Żeby nie było, podchodzę też do dziewczyny. Mówię do niej po angielsku, że wyglądało to dość groźnie. Dziewczyna odpowiada mi po polsku, że chyba złamała rękę.  Nie myli się…

Już tego samego dnia przekonuję się, że robienie zdjęć w różnych momentach może być śmieszne, ale też może posłużyć jako dowód w sprawie napadu i kradzieży. Ale to potem.

Pada? Nie? W takim razie będzie…

Zanim opuszczamy urocze hrabstwo Wicklow odwiedzamy miejsce, które bynajmniej nie jest stałym punktem turystycznych wycieczek. Jedziemy na cmentarz z okresu II wojny światowej. Na bardzo zadbanym, małym cmentarzu, pochowani są żołnierze niemieccy z Luftwaffe, Kriegsmarine i nawet jeden szpieg z Abhwery. Świadczy to o zawiłych losach Irlandii, która w czasie wojny pozostała neutralna.

Nie będzie to ostatni cmentarz jaki odwiedzę. Dzień później w Dublinie, uzbrojona w mapę i Google maps, zmierzam na cmentarz Hugenotów. Nie jest to takie łatwe, bo co rusz zmieniam trasę, by zobaczyć inne atrakcje. Dublin jest niewielki, ale ma do zaoferowania więcej, niż da się zaplanować na trzy dni intensywnego zwiedzania. Niezbędne są wygodne buty, czapka i koniecznie kaptur (na wypadek, gdyby spadł deszcz). Wcześniej czy później będzie padać, kropić, kapać, dżdżyć, siąpić, mżyć, zacinać albo lać. Parasolka nie jest przydatna, gdy wieje. Szybko się uczę, że nie z każdej groźnie wyglądającej chmury będzie padał deszcz, a słońce równie szybko może wyjść zza chmury, jak nagle i bez ostrzeżenia się za nią schować.

Turysta może wybrać kilka odpowiednich dla siebie sposobów na zwiedzanie, wedle uznania. Gdy jest zmęczony, może przysiąść w jednym z licznych miejsc, gdzie niepowtarzalną atmosferę irlandzkich pubów tworzy skoczna muzyka na żywo, grana przez arcymiłych Dublińczyków. W związku z tym, że jestem niepełnoletnia, pozostaję przy herbacie podawanej zawsze z mlekiem i zamawiam również  Dubliners Burger Doger. Następnego dnia jest St Patrick’s Day i znalezienie wolnego miejsca w pubie będzie graniczyło z cudem, więc niektóre atrakcje muszę sobie przyśpieszyć.

Zakupy? No problem!

Wizytówką miasta jest elegancki Brown Thomas, gdzie bez trudu można wydać kilka tysięcy euro w godzinę. Za to w drzwiach wita nas sympatyczny doorman. Zamieniamy z nim kilka zdań. Jest uśmiechnięty – jak każdy Irlandczyk – i lubi swoją pracę, bo kocha ludzi. Życzy nam miłego popołudnia.

W samym sercu miasta znajdują się dwa urocze parki: St Steven’s Green i Merrion. O tej porze roku, w co trudno uwierzyć, jest zielono, kwitną kwiaty i niektóre drzewa. Wokół parków jest wytworna, gregoriańska zabudowa.

Zielona wyspa szczyci się posiadaniem  manuskryptu  z 800 roku, zwanego  „Book of Kells” – Księga z Kells. To spisana po łacinie ewangelia, misternie i bogato zdobiona wielobarwnymi, celtyckimi motywami roślinnymi i figuralnymi oraz inicjałami. Od końca XVII wieku, przechowywana jest na stałe w Bibliotece Trinity College w Dublinie. Stoimy w długiej kolejce z wielobarwną grupką turystów. Mamy wielkie szczęście – o dziwo nie pada!

Wyczucie chwili

Chcemy odwiedzić naszych znajomych. Jedziemy za miasto piętrowym autobusem, który meandrując, dociera po godzinie na miejsce. Gdyby nie aplikacja „Dublin Bus” to jeździlibyśmy tam do teraz. Wszystkie osiedla wyglądają jak sklonowane. Rzędy identycznych szeregowców ciągną się po jednej i po drugiej stronie ulicy. Są z tego samego okresu, nie różnią się nawet drzewami. Autobus, zapełniony ludźmi o wielu kolorach i odcieniach skóry, powoli pustoszeje. Słychać holenderski, chiński, hiszpański, rosyjski, flamandzki i język cziczewa. Zagaduję do ciemnoskórego chłopaka. – Co to za język? – pytam. Z wielką ochotą odpowiada mi, że to język z rodziny bantu, używany w kilku krajach w południowo-środkowej Afryce. Posługuje się nim ponad 9 milionów osób. Chłopak jest akurat z Malawi, od 8 lat nie był w swoim kraju i bardzo tęskni za słońcem.

Irlandia to kraj wolny, ubierasz co chcesz, wyglądasz jak lubisz. Realizuję tu swoje dzikie marzenie. Zakładam jaskrawozielone kapcie i niemowlęcą czapkę swojej kuzynki. Żałuję tylko, że nie mogę zakręcić włosów na wałki oraz założyć kusego szlafroczka, bo wieczór jest już za chłodny. Jedziemy po kaczkę i sajgonki do chińskiej restauracji z jedzeniem na wynos. Chcę zrobić zdjęcie z cyklu: „Marzenia masz na wyciągnięcie ręki”. Chinka przyjmuje zamówienie i prosi nas o 10 minut. „Super, pochodzę sobie po dworze w tych kapciach i różowej czapeczce z pomponem” – myślę.

Któregoś wieczoru przydarza nam się coś, czego nadal do końca nie umiem wyjaśnić. Naprzeciwko restauracji jest sklep. Staję przed i pozuję do zdjęcia. Dostaję instrukcje, by się nie wyszczerzać, nie chwiać i nie gadać, tylko spokojnie ustać chociaż dwie sekundy. Ze sklepu wychodzi mężczyzna i zaczyna opuszczać roletę. To znak, że będzie zamykał interes. Nie wchodzimy jednak do sklepu i po skończonej sesji odchodzimy. Kapcie nie są za wygodne i w dodatku zimno mi w pięty. Wracamy do restauracji. Mija kilka minut, gdy pod sklep naprzeciwko podjeżdża na sygnale Garda, czyli irlandzka policja. Wysiada z niego jeden słusznej postury mundurowy, wchodzi do sklepu i po chwili wybiega z niego prosto do nas. Pyta, czy widzieliśmy napad z bronią! Robimy wielkie oczy. „Ale, że coooo? O matko z córką i Jezu! My nic nie wiemy!”. Jednak po chwili dochodzi do nas, że wtedy, gdy robiliśmy te głupkowate zdjęcia, ktoś obrabiał sklep grożąc sprzedawcy. Zdjęcie zrobione komórką jest niezbyt ostre, ale cokolwiek dziwne… Wyglądam tak, jakbym chciała sobą zakryć to, co dzieje się w środku…

Parada

Co roku, 17 marca, Irlandia przeżywa najazd zielonych ludzików. Ale nie takich, jakich znamy z ostatnich przekazów telewizyjnych. Zjeżdżają z całego świata. Są uśmiechnięci i pokojowo nastawieni, wyposażeni w czapki, kapelusze, wesoło sterczące koniczynki czy jaskrawe krawaty. Każdy, kto żyw, ubiera zielone coś i rusza na paradę. Im bardziej pomysłowo, tym lepiej.

IMG_6615ir.3.

O godzinie 12, z jednego końca miasta na drugi, przechodzi wielobarwna, głośna parada, którą otwiera Święty Patryk. Na godzinę przed uroczystością należy zadbać o dobre miejsce i nie dać się z niego zepchnąć. Sposobów, by widzieć więcej niż inni jest wiele. Można stać przy barierkach, ale wtedy trzeba walczyć na łokcie i glany. Można wybrać schody. Dobrze jest  przyjść ze swoją drabiną. Idealnym miejscem jest budka telefoniczna. Miejscem doprawdy luksusowym, jest jakże wygodna uliczna latarnia. W ostateczności można się wgramolić na pomnik, których akurat w Dublinie jest wiele. Wielojęzyczny, uśmiechnięty i zielony tłum czeka na kolejne punkty programu. Czego tam nie ma! Idą Szkoci w kraciastych kitlach, urodziwe Amerykanki błyskają białymi zębami. Suną ulicami gigantyczne pająki, lisy, monstrualne pszczółki. Po dwóch godzinach parada się kończy i rozbawiony tłum rozchodzi się we wszystkich kierunkach.

IMG_6640ir.5.5.

Co by tu z tak pięknie rozpoczętym dniem?

Rodziny z dziećmi idą do wesołego miasteczka odstać swoje w kolejce. Inni wprost do pubu na zielone piwo i Irish stew – rodzaj gulaszu – całkiem smaczny, trzeba przyznać. Dołączamy do naprędce zorganizowanej grupy, która chce nauczyć się śpiewać irlandzkie pieśni. Przodują w tym szczególnie Włosi. Wydzieram się z nimi i śpiewam słynną balladę o „Molly Malone”:

„Alive alive oh
alive alive ohh
Crying cockles and mussels
alive alive ohhh

In Dublin’s fair city
where the girls are so pretty
I once met a girl named sweet Molly Malone
and she wheeled her wheel barrow
through the streets broad and narrow
Crying cockles and mussels alive alive oh.”

Potem szybki kurs irlandzkiego z Japończykami i kilka kroczków Irish dance. Trzeba mieć krzepę! Te liczne podskoki i wymachiwania nogami wymagają dużo siły. Poddaję się, bo i tak do Riverdance mnie nie przyjmą. Zmęczona śpiewami i stepowaniem na świeżym powietrzu, wyruszam z gotowym do akcji aparatem fotograficznym. Przede mną kilka kilometrów do pokonania.

Na chwilę zamieniam się w leprechana. Według legendy, spotkanie z nim jest wydarzeniem bardzo rzadkim. Trudnią się wyrobem butów. Po irlandzku, nazwa leprechaun znaczy dosłownie szewc. Ale i tak dalej nie wiem gdzie jest ukryty garniec złota…

IMG_6571ir.

Krążę dalej  po mieście  z aparatem. Taszczę dwa obiektywy i ciągle je zmieniam.

Przy rzece Liffey stoi pomnik ofiar Wielkiego głodu – Great Famine, który robi wielkie wrażenie. Wychudzone postacie z  pustymi oczami, bose i w potarganych ubraniach, dają do myślenia o tym, co wydarzyło się tu 170 lat temu. To była ogromna tragedia. Populacja Irlandii zmniejszyła się wówczas o 20 procent, doszło również do wielkiej fali emigracji – Irlandię opuściły 2 miliony osób.

 
IMG_6651ir.4

Powrót

Opuszczamy Szmaragdową Wyspę. Było magicznie, mgliście i słonecznie na koniec.

Bilans wycieczki wygląda następująco:

Zgubiliśmy – mapę, przewodnik, celtycki krzyżyk i zielony szalik.

Znaleźliśmy – urokliwe zakątki i 5 €

Nie liczę zdartych pięt i obolałych nóg.

Jeśli ci smutno i masz wszystkiego dosyć, wybierz się na weekend do Irlandii. Serdeczność tych ludzi i przecudna przyroda, w jednej chwili dadzą wszystko, czego ci brak.

Korekta: Kinga Raczek
Edycja: Ewa Furtak
Zdjęcia: Zosia Pietrzykowska