Dom wschodzącego słońca
1965 rok, listopad, katowicki… Spodek? Nie, Spodek jest dopiero w planach. Kolejka na rynku powoli zaczyna się zawijać, mimo że bilety wcale tanie nie są, zwłaszcza jak na realia panujące w komunistycznym państwie. Wszyscy przestępują z nogi na nogę, wokół słychać wymowne chrząknięcia. Czy uda się? Musi się udać, to jedyna taka okazja. Nareszcie! Kilka godzin wyjętych z życiorysu, siedemdziesiąt złotych cudem wygrzebanych z portmonetki i mamy bilet! GPS w dłoń (oj, przepraszam, mapa oczywiście!) i szukamy ulicy Kościuszki. Ciekawe, czy to daleko? Cztery kilometry. Cztery kilometry dzielą nas od niesamowitego Erica Burdona! Ruszamy. Jeszcze tylko trzy… Tak niewiele, aby usłyszeć mistrza klawiszów. Przyspieszmy trochę kroku… Dwa kilometry do Chas’a Chandler’a i jego gitary. Szybko! Kilometr, jeden krótki kilometr do spotkania z John’em Steel’em (jaki on przystojny!).
Nareszcie dochodzimy (a raczej dobiegamy) na miejsce. Usiądźmy. Zegarek tyka cicho. Ile to może jeszcze trwać? Tak długo czekaliśmy na ten moment. Co jeśli okaże się, że wcale nie będzie tak wspaniale? Ale chwila… Ktoś pojawia się na scenie! To Polanie, niedawno założony w Łodzi zespół. Nikt nie spodziewa się, jak bardzo ten dzień wpłynie na ich późniejszą karierę.
Polanie grają support i schodzą ze sceny. Na sali panuje cisza, wśród widowni czuć napięcie i pewien rodzaj… stresu? Zza kulis dobiega ciche stukanie obcasów o podłogę. Nareszcie, wychodzą. Spodnie w szerokie pasy, żółte, gustowne (przynajmniej według wzorców mody z lat 60.) kozaki, a na ramionach pagony.
„I don’t hear your knock upon my door. I don’t have your lovin’ anymore” – rozbrzmiewają pierwsze słowa piosenki „I’m crying”, jednak jak recenzuje jeden z dziennikarzy obecnych na koncercie, w nierównym pojedynku między estradą a widownią zwycięża ta druga, bo tylko ją słychać. Każda dziewczyna spogląda rozmarzonym wzrokiem w kierunku sceny, chłopcy na poważnie rozpatrują naukę gry na gitarze lub perkusji. Wszyscy wstają i spontanicznie zaczynają tańczyć. Wśród wszechobecnego pisku rozbrzmiewają kolejne piosenki.
„Większa część młodych widzów traktuje podobne koncerty tylko jako „ubaw” i nie sądzi, że uczestniczy w jakimś doniosłym zjawisku kulturowym, że asystuje przy dokonywaniu się sztuki przez duże S” – pisze wcześniej wspomniany już dziennikarz – recenzent. Czy aby na pewno ma rację? Dzisiaj z perspektywy czasu widzimy, że jednak nie. Po 50 (!) latach, kiedy „The Animals” powracają w nasze strony, na koncercie gromadzi się ta sama grupa „niezdających sobie sprawy z wagi wydarzenia” nastolatków. Tym razem jednak nie jako „niewychowana” i „rozwrzeszczana” młodzież, ale eleganccy państwo pragnący przedstawić dzieciom i wnukom swoich idoli.
Co więc zmieniło się po upływie tych magicznych 50 lat?
9 kwietnia 2016 roku, Bielsko-Biała. Deszczowa, szara sobota. Wszyscy ludzie przypadkowo spotkani na ulicy zachowują się arogancko i wyjątkowo nieuprzejmie. Humor poprawia jedynie wizja wieczornego koncertu. Na zegarze wybija godzina 17:00. Tym razem ignorujemy „tea time”, zabieramy wywołane wcześniej zdjęcie zespołu i marker, wątpiąc jednak, że cokolwiek uda się zdziałać w sprawie autografów. Mapa w dłoń (oj, przepraszam, tym razem chodzi o GPS!). Na miejscu, w Bielskim Centrum Kultury, jesteśmy sporo wcześniej, sala jeszcze pusta. Na jednym z foteli siedzi mężczyzna i co jakiś czas przegryza jabłko, swobodnie wchodzi na scenę. Ha! Czyli ktoś z obsługi. Może mógłby zdziałać coś w sprawie podpisów. Czemu nie zapytać? Pytamy. Owszem, mógłby. W końcu ktoś uprzejmy! Po ciężkim dniu wiara w ludzi powoli zaczyna wracać.
Schodzą się kolejne osoby, na twarzach pojawiają się uśmiechy, słychać dyskusje starych przyjaciół na temat najlepszego kawałka grupy. Wspomnienia powracają. W końcu zaczyna się, światła ciemnieją, a na scenie wśród oklasków pojawiają się Oni. Tym razem bez żółtych kozaków. Chyba to i lepiej. Choć skład jest nieco inny niż dawniej, to mimo wszystko nie brakuje oryginalnych członków grupy. John Steel wychodzi na środek i z ujmującym, brytyjskim akcentem opowiada o swoich wspomnieniach z Polski.
Rozbrzmiewają słowa pierwszej piosenki. Przy każdej kolejnej słyszymy z ust sąsiadki siedzącej obok długie, sentymentalne: „Ooo!”. Przed nami jedna z par wstaje i zaczyna tańczyć. Tak dochodzimy do ostatniego utworu, zespół schodzi ze sceny. Wszyscy czują jednak rozczarowanie, każdy czekał przecież na „House of the Rising Sun”. Tak więc żarty się skończyły, widownia wstaje, klaszcze, woła. W końcu wracają. „(…) And it’s been the ruin of many a poor boy. And God I know I’m one” – po tych słowach koncert można uznać za kompletny!
Cały tłum wylewa się z sali, ale obok „zwykłych śmiertlelników” wychodzą także ci Niezwykli. Siadają, uśmiechają się. John Steel w kraciastej koszuli, Mick Gallagher we fraku, Roberto Ruiz i jego hipsterski kaszkiet. Niektórzy uważają, że bez Erica to już inny zespół, jednak Burdon posiada godnego następcę – Danny’ego Handleya’a. Podchodzimy, wymieniamy kilka zdań. Mamy wrażenie, że rozmawiamy ze starymi, dobrymi znajomymi. Machamy na pożegnanie, wymykamy się z budynku. Za drzwiami ciemno, zimno i mokro, a uśmiech i tak nie schodzi z twarzy. Jeszcze jedno spojrzenie za siebie, aby upewnić się, czy to wszystko naprawdę się wydarzyło.
„The Animals” przywracają nadzieję, że istnieją jednak muzycy, którzy nie wybili się za pośrednictwem kontrowersyjnego teledysku lub głośnego skandalu, a do osiągnięcia sukcesu przyczynił się przede wszystkim ich talent i ponadczasowe utwory. Niby rzecz oczywista, a spotykana dzisiaj w świecie muzyki i show biznesu coraz rzadziej. Byle więcej takich artystów jak oni, a nasze uszy zdecydowanie na tym zyskają.
Korekta: Aleksandra Dębińska
Zdjęcia: Allan Miarka, Oskar Rek