Miejsce szczęśliwe
W tradycji chrześcijańskiej miejscem szczęśliwym, z którego swe początki wynosi człowiek, jest biblijny Eden. Mityczny ogród, w którym ludzie i zwierzęta żyli w harmonii i dostatku.
W literaturze polskiej twórcy umiejscawiali Arkadię na wsi, która miała być odskocznią od miejskiego zgiełku, krainą ociekających miodem pasiek, uginających się pod ciężarem owoców sadów i pełnych ryb rzek – jednym słowem ziemią, w której nie brak niczego. „Wsi spokojna, wsi wesoła, który twej chwale zdoła?” – Kochanowski, Pieśń XII. Podobnie o wsi mówili Mikołaj Rej w utworze „Żywot człowieka poczciwego”, Eliza Orzeszkowa w powieści przyrodniczej z wątkiem fabularnym „Nad Niemnem” czy ukochany przez wszystkich wieszcz narodowy Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”.
Czym obecnie są takie miejsca szczęśliwe dla ludzi? Ulubiona kawiarnia, gdzie panie urzędniczki spotykają się po pracy, żeby pożalić się na swoich ukochanych mężów? Egzotycznie wyspy, na które w celach wypoczynkowych udają się pracownicy międzynarodowych korporacji, podczas dwóch tygodni urlopu? Łóżko, do którego wraca po szkole zmęczony zdobywaniem ogromnej dawki wiedzy gimnazjalista? Dla każdego miejsce szczęśliwe oznacza coś innego. Moje znajduje się w nadmorskiej wsi.
Do Dźwirzyna pierwszy raz przyjechałem z rodzicami, kiedy miałem dwa latka. Tak przynajmniej wynika z przekazów ustnych mojej mamy. Wcześniej ona sama przyjeżdżała tam jako dziecko, na kolonie dla pociech pracowników zakładu „Befama”. Spędzając tam co roku wakacje, zakochała się w tym miejscu, a później przekazała mi tę miłość. Będąc tam co roku, jako nastolatek przestałem dostrzegać magię tego miejsca. W końcu rutynowe, coroczne wakacje nad morzem, czy to z rodzicami, czy w formie obozu sportowego, za któryś razem potrafią się znudzić.
W zeszłym roku z racji zapracowania rodziców i mojego buntu nie pojechaliśmy do naszego Dźwirzyna. Żałować tej decyzji jednak zacząłem dopiero, kiedy skończyły się wakacje i trzeba było wrócić do niespecjalnie ukochanej szkoły. Sprawdziła się mądrość ludowa: „Docenia się coś dopiero, kiedy się to straci”. W mojej głowie kłębiły się wtedy myśli o ucieczce pociągiem, choćby na parę dni, najlepiej samemu, do mojego uznanego wtedy już miejsca szczęśliwego. Niestety, udało mi się to dopiero po maturze.
Kiedy po dwóch latach rozłąki z polskim morzem stanąłem pierwszy raz na plaży, ogarnęła mnie błoga rozkosz. Wobec morza jestem otwarty sercem i ciałem. Zrozumiałem wtedy, jak bardzo brakowało mi tego miejsca, jak wiele cudownych chwil dzieciństwa w nim spędziłem i jak bardzo ich dotychczas nie doceniałem.
Spacerując każdego dnia po plaży, z przyjemnością oglądałem zakochanych w swoich pociechach rodziców, który obserwowali budujących w piasku młodych konstruktorów. Przypominałem sobie wtedy wszystkie piaskowe fortece, które mimo niszczących fal morskich dalej mam w pamięci. Teraz wiem, że kiedyś chciałbym pokazać to miejsce własnym dzieciom i oglądać z nimi wschód słońca wyłaniającego się z morza, jak ja z moją mamą.
Myślę, że każdy z nas ma gdzieś na świecie swoje miejsce szczęśliwe, nawet jeśli na razie go nie docenia. Może być blisko lub daleko. Możliwe, że już nigdy do niego nie wrócimy po pierwszej wizycie. Być może przestanie ono istnieć, zanim zdążymy je ponownie odwiedzić. Każda jednak wizyta czy wspomnienie o nim będą jak powrót do domu malujący uśmiech na twarzy strudzonego wędrowca. Do domu, w którym zostawiliśmy kawałek swej duszy.
Zdjęcie: Nina Mizgała
Korekta: Kajetan Woźnikowski