Siedmiu wspaniałych… przybłędów?

Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądaliby anty-mistyczni „Avengers” osadzeni na Dzikim Zachodzie, gdzie za nadnaturalne moce służyłaby im runda wypolerowanych nabojów? „Siedmiu wspaniałych” rozświetli mroki waszej niewiedzy.

Najnowsze dzieło Antoine’a Fuqua to remake westernu z lat 60-tych o tymże tytule. W przypadku obu filmów fabuła pozostaje taka sama: garstka przypadkowych wyrzutków łączy siły, by uwolnić mieszkańców wioski na rubieżach zachodnich terenów Stanów Zjednoczonych od niewypowiedzianego zła – Bartholomew Bogue’a, psychopatycznego bogacza granego przez Petera Sarsgaarda. Dokładnie do tego ogranicza się kreacja głównego antagonisty – nie powala, ale jednocześnie zaspokaja wystarczająco, aby przebrnąć przez cały film.

Koniec końców, gwiazdami spektaklu jest tutaj tytułowych „Siedmiu wspaniałych”. Kongregacja wyznawców prawa rewolweru. Już od początku pierwszego aktu, w którym to Haley Bennett (Emma Cullen), jako samozwańcza delegatka mieszkańców wynajmuje przygodnego rewolwerowca, aby ten rozprawił się z ich problemami. I tu właśnie poznajemy graną przez  Denzela Washingtona postać Sama Chisolma, egzekutora prawa i sprawiedliwości, obrońcy uciśnionych,  oraz Josha Farradaya, nałogowego hazardzisty i filistra, w którego rolę wcielił się Chris Pratt. Obaj aktorzy wykonują świetną robotę. Połączenie ich charyzmy i nonszalancji  przykuwa do ekranu (nie umniejszając ich talentowi, po części oczywiście wynika to z faktu, że owe role nie wykraczają w żadnej mierze poza ich dotychczasowy dorobek). Para kowbojów wyrusza na krucjatę, której celem jest skompletowanie silnego zespołu i z jego pomocą  usunięcie pana Bogue’a z naszego wymiaru.

Na wyróżnienie zasługuje także dość pomysłowa kreacja postaci i solidny występ  Ethana Hawke’a – nękanego powojenną traumą strzelca długodystansowego, który w ferworze walki zmienia się w dziką bestię. „Dziką” w znaczeniu dosłownym, bo gdy wokół świszczą kule, Goodnight Robicheaux warczy, charczy, pluje i gryzie.

Tu niestety zaczynają się problemy, bo interakcja pomiędzy nimi a resztą zespołu jest bardzo szczątkowa. Do „Już nieco mniej wspaniałej czwórki” należą między innymi: skazany na banicję Apacz, Red Harvest (Martin Sensmeier), czy quasi-ksiądz, Jack Horne (Vincent D’Onofrio), który na polu walki zmienia się w wygłodniałego „niedźwiedzia”. Brak dialogu pomiędzy tymi bohaterami niestety nie przydaje filmowi powodów do chwały, a szkoda, bo gdyby nieznacznie ograniczyć sceny akcji lub najazdy po krajobrazach amerykańskiej prerii, to na pewno gdzieś dałoby się go wcisnąć.

Niedociągnięć nie sposób puścić mimochodem. W przypadku „Siedmiu wspaniałych”, medal tych wad ma dwie strony. Antoine Fuqua już z założenia nie stawia na chwytającą za serce opowieść, lecz porządny western rodem z XX-wiecznego kina. Z powodzeniem realizuje to postanowienie poprzez efektowne sceny akcji połączone z rozległymi pejzażami pustkowi Dzikiego Zachodu. I choć kinematografia w „Siedmiu wspaniałych” nie grzeszy tytułową wspaniałością, to kombinacja prostych zdjęć, dobrego montażu i soczystych strzelanin sprawdza się bardzo dobrze. Chyba jedynym, do czego mógłbym się w tej materii przyczepić, jest porażająca trywialnym CGI (ang. computer-generated imagery – obraz powstały wyłącznie przy użyciu komputera – przyp. red.) finałowa minuta, która zdecydowanie nie wieńczy całości filmu przysłowiową „wisienką”.

Jeśli gdzieś w głębi serca darzycie sentymentem stare westerny, to na „Siedmiu wspaniałych” warto wybrać się choćby po to, aby ten sentyment odświeżyć i zaspokoić. Bo pomimo że najnowsze dzieło Antoine’a Fuqua nie jest bezbłędne, a jego postaci wykreowano na modłę współczesnych realiów, to wciąż stanowi  dobry film, na którym z pewnością będziecie się świetnie bawić.

Grafika: naekranie.pl
Korekta: Kajetan Woźnikowski

Recenzja powstała dzięki współpracy z kinem Helios w Bielsku-Białej.