Wśród pyłu katowickich kopalń wyłania się Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego
Odważysz się na karasia?
Danie „o smaku błyskotliwym i paradoksalnym”, gotowe do degustacji, cieszy nasze podniebienia w Teatrze Śląskim od 2010 roku.
Niczym hipster kubek Starbucksa, matematyk swój kalkulator, przyszły architekt swoją teczkę, tak ja wielbię Teatr Śląski. Odwiedziłam i krakowską Bagatelę, i bielski Teatr Polski, ale ani jedno, ani drugie tak mnie nie oczarowało.
Katowicka scena teatralna działa jak narkotyk. Spróbujesz raz i chcesz więcej. I więcej.
Dałam się odurzyć.
Najjaśniejszą gwiazdą wśród ichniejszych sztuk jest „Iwona. Księżniczka Burgunda”. Byłam na niej pierwszy raz, byłam drugi, a poszłabym i trzeci. Komu przypadło do gustu „Białe małżeństwo” wystawione przez Teatr Polski w Bielsku-Białej, ten powinien zapolować na „Iwonę”. W moim prywatnym rankingu te dwa spektakle ex aequo dumnie prężą swe piersi na podium.
Zacznę od przedstawienia obsady i przyznaję – gombrowiczowska „Iwona” ma ją rewelacyjną. Tytułową postać gra cudnej urody Agnieszka Radzikowska, która zmierzyła się także z inną trudną sztuką – „Hamletem” – gdzie oglądaliśmy ją w roli Ofelii. Uwielbiany przez nastoletnie białogłowy Michał Rolnicki w sztuce tej przemienia się w zagubionego księcia Filipa. Szambelana nikt nie zagrałby lepiej od Jerzego Głybina. A i nie zabrakło mojego ulubionego aktora – Grzegorza Przybyła – który stworzył królewski duet wraz z Anną Kadulską.
Sztuka byłaby niczym bez porządnego reżysera. W tym przypadku jest to Attila Keresztes.
I koniec z tym chwalebno-poddańczym tonem.
Lecz po cóż przedstawiać bohaterów, kiedyż nie zarysowało się fabuły?
W kilku zdaniach.
Akcja rozgrywa się na królewskim dworze. Jest i król Ignacy, i królowa Małgorzata, nie zabrakło także szambelana i chichoczących dam dworu. Występuje również młody książę Filipem nazwany, który staje się sprawcą istnego galimatiasu. Otóż zaręcza się z Iwoną, dziewczyną „mało ponętną”, niewydarzoną, skaraniem bożym. Brzydotą. Wręcz antywzorem narzeczonej dla księcia. Ale czy istnieje prawo, które zabrania synowi króla poślubić kogo tylko ma ochotę i pod wpływem impulsu?
Wyprzedzając kilka faktów, Iwona – ku zaskoczeniu całego dworu – zakochuje się w Filipie. I tutaj Filipek ma ciężki orzech do zgryzienia. Skoro jest jej ukochanym, „to znaczy, że ona ma go w sobie w środku”. W takim wypadku porzucić jej nie może. Bo jak to tak? Porzucić część siebie?
Pokraczna Iwona staje się kością niezgody. Jak zerwać narzeczeństwo syna i nie wywołać skandalu? Jak ją porzucić, kiedy ma ukochanego w sercu? Ponadto, patrząc na nią, każdy z bohaterów przypomina sobie swoje własne grzeszki i ułomności. Co z tym fantem zrobić?
Dyplomatycznym rozwiązaniem staje się… porcja karasi w wykwintnym sosie śmietanowym, „o smaku błyskotliwym i paradoksalnym”. Ryba pełna ości. Rybka trudna i niebezpieczna.
„Iwona. Księżniczka burgunda” na scenie Teatru Śląskiego utrzymuje się w moim kanonie estetyki. Sterylna biel zdominowała scenę. Zbędnych elementów brak. Kostiumy w stylu wiktoriańskim. Treny, bogate suknie, fantazyjne nakrycia głowy… No i koronkowe kryzy. Garderoba utrzymana w trzech kolorach: czerni, bieli i sporadycznej czerwieni w podszewkach surdutów. Makijaż mocny, wyrazisty.
Sztuka ta bawi. Mój zduszony śmiech rozległ się w sali, kiedy lokaj Maurycy po raz trzeci przemierzał scenę. Grafomańskie wiersze królowej wywołały uśmieszek na twarzy.
Sztuka ta zmusza do myślenia. Pod przykrywką dbającego o konwenanse dworu snuje się ciężki, piwniczny odór zgnilizny. Oblicza księcia Filipa są fascynujące. Z jednej strony niezdarnie głaszcze Iwonę po głowie i zapewnia „to żarty. Dlaczego pani na poważnie, kiedy ja żartuję?”, a w następnej scenie dopuszcza się gwałtu na jednej z dam dworu. Wszędzie, wszędzie królewskie intrygi.
I karaś, jako danie główne.
Grafiki: Nina Mizgała