Ziemia niczyja
Wieczność na ekranie
Teatr — autentyczny w swojej pozornej sztuczności i spontaniczny pomimo nieubłaganego scenariusza. Za każdym razem ten sam gest wygląda inaczej. To samo westchnienie na wtorkowym spektaklu ma w sobie trochę więcej goryczy, na czwartkowym radości, a piątkowym — zamyślenia. A gdyby tak zamknąć całą jego ulotność, schować za szklanym ekranem i uczynić nieśmiertelną?
W teatrze to słowo jest nieśmiertelne. Nikt nie jest w stanie policzyć, jak wiele Julia miała już twarzy i ile razy Romeo wyznawał jej miłość, choć na deskach każdej ze scen świata robił to w inny sposób. Z kolei w filmie do historii przechodzą piegi na policzkach, kolor oczu, krzywy nos. Statystyczni my, którzy wciąż na nowo mamy ochotę wszystko porównywać i roztrząsać, pytamy — co lepsze. A sztuka jest jak człowiek. Nie ma lepszej i gorszej, wystarczy powiedzieć — inna. I tak jak każdy z nas jest jednością filmowego ciała i teatralnego ducha, tak i prawdziwy majstersztyk powstaje po złączeniu dramatu z kinowym fotelem.
Kosmos w Śródziemiu
Tym razem mamy do czynienia z dramatem nie byle jakim, bo prosto spod Pinterowskiego pióra. Tekst jednego z najważniejszych przedstawicieli teatru absurdu w połączeniu z hipnotyzującym głosem ze Śródziemia i nieziemskim (sic! Prosto ze Star Treka!) uśmiechem kapitana Jean-Luc Picarda. „Ziemia niczyja” w ostatnich latach poznała spory kawał świata. Lub może na odwrót — to świat poznał ją. Po sukcesie na Broadwayu spektakl powrócił na londyński West End, a stamtąd wyruszył znów do sal kinowych całego świata.
Wybierając się do kina, nie byłam pewna, czego spodziewać się po takim teatralno–kinowym „miszmaszu”. Aktorstwo w sztuce mimo wszystko diametralnie różni się od tego w filmie, co idealnie podsumował kiedyś w swojej książce „Powtórka z całości” Andrzej Wajda. Tym razem jednak przeżyłam bardzo miłe zaskoczenie. Nie zabrakło ani tkliwości teatru, ani charakteru kina. Reklam brak, zamiast tego elegancki antrakt i chwila na wymianę spostrzeżeń. Przede wszystkim trudno opisać jednak uczucie, kiedy wokół widzi się kilkanaście osób, gasną światła, a przed oczami pojawiają się setki fraków i sukni. Śmiech londyńczyków splata się z naszym. I choć nigdy nie spojrzeliśmy, i pewnie nigdy już nie spojrzymy sobie w oczy, choć dzieli nas prawie dwa tysiące kilometrów w przestrzeni i wiele więcej godzin w czasie, czuje się pewien rodzaj więzi i sympatii. A uśmiech, jakkolwiek banalnie miałoby to zabrzmieć, łączy ludzi nawet na odległość.
Sam spektakl rzeczywiście ma w sobie to „coś”. Coś, czyli garść ironii i angielskiego humoru. Dość ciemna sceneria, mocno kontrastująca z barwnymi charakterami Spoonera i Hirsta intryguje, zresztą tak, jak i cała sztuka. Cytując, Harold Pinter otrzymał Nobla za „odkrywanie przepaści pod codzienną gadaniną i wymuszanie wejścia do zamkniętych przestrzeni ucisku”. I tu w pełni się zgadzam. „No man’s land” idealnie obrazuje te słowa, kreśląc przezroczystą granicę pomiędzy faktem i fikcją, codziennością i mirażem.
Trzeba też przyznać, że spektakl cieszy się tak wielką popularnością nie tylko ze względu na dobry dramat stanowiący podstawę do pracy, ale również dzięki obsadzie. W rolach głównych występują aktorzy, którzy jeszcze za życia stali się legendami światowego kina. Wzajemna relacja Iana McKellena i Patricka Stewarta to więcej niż tylko aktorstwo i dosłownie czuje się to, widząc ich jako dwóch bardzo pijanych (ale jakże błyskotliwych!) starszych panów.
Chyba najczęściej przywoływaną przy okazji „Ziemi niczyjej” frazą są słowa Bolesława Taborskiego — „Hirst i Spooner są więźniami swej pamięci, a może fantazji, ułudy, zmyśleń (…). Zostajemy więc z pytaniami: co jest prawdą, a co wymysłem i ułudą? Pinterlandia to kraj wielu pytań bez odpowiedzi”. I faktycznie, odpowiedzi nie ma ani jednej, a jednocześnie jest ich nieskończenie wiele. Każdy musi wybrać własną. Wybrać — i co więcej — stworzyć.
Recenzja powstała dzięki współpracy z kinem Helios w Bielsku-Białej.
Zdjęcie: telegraph.co.uk
Korekta: Karolina Korczyk