Nie zapomnij mnie…
Stefanią Gurdą z domu Czerny interesuje się coraz więcej osób – ta zmarła przed ponad 40 laty fotografka budzi niemałe emocje, głównie ze względu na odnalezione w Dębicy, tajemnicze fotografie jej autorstwa. Portrety dębiczan mogą u niejednego wywołać gęsią skórkę: konterfekty przedstawiają twarze ludzi spiętych, surowych, niepewnych, można by wręcz rzec – przestraszonych.
Cukrowe pokoje dla robaków
Nierozwiązaną dotychczas zagadką jest schemat, według którego autorka łączyła w pary zdjęcia: na niektórych szklanych kliszach umieściła bowiem po dwie fotografie. Dlaczego? Zupełnie przypadkowo? Z oszczędności? A może miała w tym jakiś cel?
Przeglądając je, można odnieść mylne wrażenie, że Stefania Gurda była osobą ponurą, nieco przerażającą… Tymczasem, jak wynika z opowieści kobiety – nastolatki wówczas, która towarzyszyła artystce w dziewięciu ostatnich latach życia, fotografka była osobą o niezwykłym poczuciu humoru.
Maria Mrowiec – owa przyjaciółka Stefanii Gurdowej – do dziś z rozrzewnieniem wspomina chwile, spędzone z nią w bladym blasku żarówki, długie opowieści i śmiechy do późnej nocy. Maria – a może należałoby rzec: Maryla, bo na takie właśnie imię „przechrzciła” kiedyś Stefania Gurdowa kobietę, przy pomocy umywalki i wielkiej butli wody kolońskiej.
Nie bez powodu więc mieszkańcy Łodygowic, w których fotografka spędziła swoją starość, zapamiętali ją jako osobę nieco ekscentryczną. Ciocia Drybcia – bo tak ją nazywali, być może ze względu na specyficzny styl poruszania się, związany z problemami zdrowotnymi, miała nieograniczoną wprost fantazję. We wszystkim dostrzegała piękno, warte zaobserwowania i uchwycenia. Do końca swojego życia potrafiła robić coś niezwykłego: znajdować radość w pozornie błahych sprawach. Fascynowały ją nawet znalezione w owocach robaczki, którym starannie tworzyła cukrowe „pokoje” w słoikach.
Samotność na schodach
Ta ogromna pogoda ducha była o tyle wyjątkowa, że schyłek jej życia był smutny, samotny i ubogi. Mieszkając na piętrze domu nieopodal dworca kolejowego w Łodygowicach, rzadko wychodziła na dwór. Przeszkodą nie do pokonania były strome, wysokie schody. Była więc poniekąd zdana na innych ludzi, którzy przynosili jej wodę, jedzenie i przede wszystkim towarzystwo.
Zwierzała się Marii – Maryli, że czasami żałuje, iż ma tylko jedno dziecko – gdyby miała więcej, nie czułaby się może taka samotna.
Przez pewien okres opiekowała się swoją wnuczką – Barbarą Lidią (po mężu Debard), którą nazywała Lilką. Gdy po ukończeniu uczelni plastycznej Lilka wyjechała do matki Zofii (po mężu Czelny) – do Francji, Stefania Gurdowa chętnie rozdawała pozostawione przez nią rzeczy.
Zaskakująca mieszanka bibelotów
Jej łodygowickie mieszkanie, będące równocześnie pracownią, dzieliło się na kilka części, w których pracowała zależnie od pory dnia. W pokojach wypełnionych mnóstwem pieczołowicie przez nią zbieranych, często bezwartościowych przedmiotów, znajdowała się zaskakująca mieszanka rzeczy: wiele instrumentów muzycznych, w tym pianino, mandolina, cytra, akordeon… Pochodząca bowiem z niezwykle muzykalnej rodziny Czernych Stefania Gurdowa, sama była muzycznie utalentowana. W jej mieszkaniu dominowały – zawsze przystrojona, wyleniała choinka bożonarodzeniowa, ukochane świeże kwiaty, nieużywane, stare już wówczas aparaty fotograficzne, kilkudziesięcioletnie przetwory, mnóstwo oprawionych i wiszących na ścianach fotografii, akcesoria służące jej do pracy: aparat, ołówki różnej miękkości…
Zagadka podwójnych fotografii
Do pracy potrafiła przygotowywać się tygodniami: planowała, przygotowywała dekoracje, następnie zmieniała zdanie tylko po to, aby znów wrócić do pierwotnej koncepcji…
Kochała to, co robiła i znajdowało to odzwierciedlenie w jej pracach. Nic na jej fotografiach nie było przypadkowe: fryzura, ubiór, dekoracje – wszystko musiało tworzyć spójną całość. Lubiła też zdobić zdjęcia: czy to tworząc wielkanocny portret w skorupce jajka i z króliczkiem, czy to rysować wokół twarzy fotografowanego, przynoszącą szczęście, końską podkowę, z napisem „nie zapomnij mnie”.
Jak na artystkę przystało, Gurdowa miała nieograniczoną wyobraźnię. We wszystkim potrafiła znaleźć podobieństwo – a to twarz sąsiada przypominała jej słonia, innym razem potrafiła skojarzyć dwie zupełnie obce sobie osoby. Może właśnie tutaj tkwi klucz do rozwikłania zagadki podwójnych fotografii z Dębicy?
Negatywy te prezentują niejako przekrój społeczeństwa: dzieci, dorosłych, osoby starsze; kobiety i mężczyzn; panie, wyglądające jak prawdziwe damy i panów o aparycji zbirów… Niektóre sąsiadujące ze sobą portrety to na pierwszy rzut oka portrety jednej i tej samej osoby. Dopiero po chwili okazuje się, że tak nie jest: to po prostu podobne ubranie, ten sam błysk w oku albo podobny cień uśmiechu… Na innych fotografiach natomiast podobieństw nie widać. A może to tylko niewprawne oko nie widzi tego, co ujrzała artystka?
Stefania Gurdowa zmarła samotnie, w pustym mieszkaniu, w listopadzie 1968 r., zostawiając po sobie całe mnóstwo opisanych pudeł i jeszcze więcej fotografii, które w większości zostały wyrzucone lub zabrane przez mieszkańców Łodygowic. Dziś zdjęcia te miałyby ogromną wartość. Szkoda, że wybitnych artystów docenia się często dopiero po śmierci.
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Kalendarza Beskidzkiego 2015.
Zdjęcie: prywatna kolekcja zdjęć Marii Mrowiec
Korekta: Justyna Fołta