Najważniejsza rola

Wanda Mazurek urodziła się 18 marca 1923 r. w  Giszowcu, aktualnie bardzo atrakcyjnej turystycznie dzielnicy Katowic. Jej piękną karierę aktorską przerwała II wojna światowa. Po wojnie próbowała wrócić do szkoły aktorskiej, za jej naukę płacił nawet Wilhelm Szewczyk - prozaik, krytyk literacki. Niestety sytuacja rodzinna nie pozwoliła na kontynuowanie studiów ani pracę w teatrze. Zachowała do dzisiaj znakomitą pamięć, piękną dykcję i ujmującą pogodę ducha. Obecnie mieszka w Domu Opieki Samarytanin w Bielsku- Białej i nadal chętnie występuje. Urodzona GWIAZDA.

Proszę opowiedzieć mi trochę o pani młodości. Uczyła się pani do zawodu aktorki, prawda?

Wanda Mazurek: Może od najwcześniejszej młodości… Od piątej klasy szkoły podstawowej przodowałam w prezentowaniu wierszy i grałam w różnych teatrzykach. W teatrze szukali wtedy roli dla dziewczynki. Miałam zagrać dziecko mężczyzny, któremu zmarła żona i który wziął sobie drugą, czyli moją teatralną macochę. Miała córkę. Polubiłyśmy się, za to jej matka mnie nie cierpiała. Nie pozwalała mi chodzić do szkoły, na co żaliłam się ojcu, ale ten musiał ciężko pracować. Uspokajał mnie i mówił, że mnie kocha, ale nie wtrąca się do mojego wychowania, bo gdyby to robił, nie dostałby potem obiadu. No i tak szłam coraz dalej, grałam coraz większe role. Zagrałam w takiej jednej sztuce, w której miałam męża. Zdradzał mnie.

Okropna rola.

Tak. Zdradzał mnie, a sam galantował się i włosy mu błyszczały. Przyjechała do mnie mama teatralna, a on nadskakiwał jej. Wtedy matka się odzywa: „Ja sobie bardzo cenię, że tak sobie moją córkę szanujecie”.

To musiała być naprawdę trudna rola. A co z pani wykształceniem teatralnym? Rodzice wspierali panią w aktorstwie?

Na początku miałam iść do szkoły handlowej. Mój ojciec mnie tam zaanonsował, ale przyszedł pan przewodniczący teatru i powiedział mojej mamusi i tatusiowi, że w teatrze wspierają mnie już dwa lata w nauce dykcji. Nauczycielka specjalnie do mnie przyjeżdżała. I pan przewodniczący mówi moim rodzicom tak: „Słuchajcie państwo, nie pozwólcie, aby Wandzia zaśmiecała sobie głowę jakimiś liczbami, bo ma fenomenalną pamięć. Niech państwo ją zostawią, bo ona naprawdę jest dla nas ważna w teatrze”. I tak zostałam.

Opowie nam pani o swojej najważniejszej roli? Kiedy ją pani zagrała?

To było w roku trzydziestym dziewiątym. Wtedy nikt nie wiedział, czy będzie wojna. Jedni mówili, że będzie, a drudzy, młodzi, którzy mieli już swoje plany, mówili: „nie będzie wojny”. No i tak kończyły się ich rozmowy. To było w maju, a w czerwcu zaczęła się mobilizacja. Grałam wtedy taką dramatyczną rolę, zaś sztuka rozgrywała się w czasach, w których wydawało się, że Polska nie ma granic. Byli wojewody, wojewodzianki, hrabiowie… Każdy miał swój kawałek kraju i każdy dyktował na nim swoje prawa.

Idealne czasy dla baśni, prawda? Proszę mi opowiedzieć, co to była za rola. Czego dotyczyła fabuła?

Tam, gdzie mieszkałam ja i moja teatralna mama, wojewodzianka postanowiła, że jeśli ktoś coś ukradnie, ma stracić rękę. Ja o niczym nie wiedziałam, byłam półsierotą i razem z mamą zaopatrywałam kuchnię zamkową w warzywa. Czyściłam marchwie, selery, pory i pietruszki, a następnie zanosiłam je do zamku. Wojewodzianka miała zaś sześć dam dworu, z czego pięć mnie nie lubiło. „Idzie znowu ta Marysia” – mówiły i dokazywały. Tylko jedna z nich bardzo mnie szanowała, bo wiedziała, że nie mogę być żadną złodziejką i jestem prosta, a także bardzo pracowita. Tak żyłyśmy z mamą.

Pamięta pani, jaki ten spektakl miał tytuł?

Zdaje się, że był pod tytułem „Diamentowy krzyż”. Pewnego razu wojewodziance zginął taki właśnie krzyż. Pięć dam dworu mówiło: „To Marysia ukradła. Zamek jest obwarowany i nikt do niego nie wchodzi, tylko ona przynosi jarzyny. To ona ukradła”. W następnej scenie już stał pień, w który wbita była siekiera. Kat stał obok, a ja błagałam wojewodziankę o litość i padałam jej do nóg.

Okropna scena. Co było dalej?

Wówczas, gdy wiem, że czeka mnie obcięcie ręki, wołam: „pani wojewodzianko, niech pani mi pozwoli pomodlić się jeszcze”. Ona na to: „idź precz ode mnie, złodziejko, zbrodniarko”, jednak ja wbrew jej woli rzucam się na kolana i krzyczę: „Ojcze mój kochany, nie pozwól im uciąć mojej prawej ręki. Boże, niech cię słowa sieroty wzruszą! Ratuj mnie, ratuj!”. A płakałam tak prawdziwie, że wszyscy ludzie na balkonach (bo był to wielki dom z balkonami w Mysłowicach) stali i płakali. A w tym płaczu i modlitwie nagle otwierają się drzwi i wchodzi doktor. Mówi: „Pani wojewodzianko, jak to dobrze, że jeszcze zdążyłem! Chcę powiedzieć, dlaczego przyszedłem. Wchodzę bowiem rano do swojej jadalni, patrzę, a mojej dwunastoletniej wnuczki nie ma. Pytam więc córki, gdzie ona jest, a ta mi na to, że Ania jest chora i ma temperaturę. Nic już nie jadłem, tylko pędzę do Ani, wchodzę do jej pokoju, a przy jej łóżku błyszczy krzyż. Pani wojewodzianko, tydzień temu prosiła pani, żebym przyprowadził swoją wnuczkę, bo pokaże jej pani wszystkie swe kosztowności. Ona zobaczyła ten błyszczący krzyż i wsadziła go sobie do kieszonki”.

To musiała być dla pani bardzo trudna rola.

To był okropny dramat, w który włożyłam dużo sił. Grałam go dla policji, na jubileuszu. Starsi policjanci byli z żonami, a młodsi stali obok. Młodzi policjanci, którzy mieli za rok dostać odznakę policyjną, wzięli mnie na swoje plecy i stawiali przed starszymi policjantami i ich żonami, a te przytulały mnie i płakały. Ludzie klaskali na stojąco. To był piękny spektakl. I mój ostatni. Był taki moment, że gdy uczyłam się tej roli, robiłam to w takim wielkim domu w Mysłowicach.

To pani pochodzi z Mysłowic?

Z Mysłowic, tak. Mój mąż był z Poznania, ale po walkach nie wrócił tam, a pojechał na Śląsk, do swojej najstarszej siostry. Gdy wychodziłam z prób, często witałam się z nim na ulicy. Tyle się znaliśmy. Po spektaklu, gdy policjanci mnie dźwignęli, zobaczyłam mojego przyszłego męża. I mówię do nich: „proszę mnie puścić, bo jeszcze z jednym panem muszę się przywitać”. No i puścili mnie. Gdy do niego doszłam, zapytałam: „panie Tomaszu, czy pan przyszedł teraz, czy pan był na całym przedstawieniu?”, a on, osiem lat ode mnie starszy, mówi mi tak: „Ja byłem, Wandeczko, z moją siostrą Jagusią, ale ona ma czworo dzieci, do których musiała już iść, więc jestem sam. Wandziu, spójrz, ty masz cały stół zastawiony”. I spojrzałam, gdzie pokazywał, a tam czekał na mnie stół zostawiony bombonierami, czekoladami i kwiatami. Mój przyszły mąż rozpiął wtedy swoją marynarkę i wyciągnął z kieszeni czerwoną różyczkę, na której widok pomyślałam: „na pewno ukradł ją z ogrodu”. Ale przyjęłam. Wręczył mi ją ze słowami: „Wandeczko, tak pięknie zagrałaś, żeśmy z siostrą strasznie płakali. Życzę ci sukcesu”.

To piękna historia. Co później stało się z panią i pani mężem?

Potem postawili go w pierwszej linii, w lewym skrzydle. Nie wiedziałam o tym, była wojna i człowiek był zajęty. Była jedna Ślązaczka, której urodziły się dwojaczki. Powiedziała o tym zarządcy, a ten rozkazał, żeby wprowadziła się do domu mojej rodziny. Musieliśmy się wyprowadzić. Mój mąż przeprawił się przez całe Mysłowice do mostu sosnowieckiego i dopiero z Sosnowca prosto na Kraków. Nazbierało się wtedy wiele żołnierzy, z których jedni szli do Kielc, drudzy do Częstochowy, trzeci do Łodzi, a czwarci do Warszawy. Wszyscy chcieli dotrzeć jak najszybciej i wielu z nich poległo. Pamiętam taki moment z opowiadań mojego męża, w którym ukrył się przed Niemcami razem z innymi polskimi żołnierzami w takim leju utworzonym po wybuchu bomby. Przesiedzieli tam cztery dni, a gdy wyszli na zewnątrz, byli tak spragnieni, że lizali rosę z trawy. Potem udał się na Śląsk, przez lasy, bo Niemcy zajęli wszystkie drogi. W lasach zaś byli powstańcy i uciekinierzy, wszyscy ukryci. Mojemu mężowi udało się w końcu wrócić do Mysłowic.

Po wojnie nie pracowała już pani jako aktorka?

Nie, choć byłam na jednym castingu, na którym egzaminatorzy byli mną zachwyceni. Potem poszłam do szkoły zawodowej, pracowałam w kapelusznictwie przez dwadzieścia pięć lat, aż do emerytury.

Zdjęcia: Maciek Gałuszka
Edycja i korekta: Adrian Pezda

Wywiad
Patrycja Sojka