Boska
Pewna mądra kobieta powiedziała kiedyś, że w życiu najważniejsze jest być sobą. Niektórzy cię za to pokochają. Niektórzy kochają to co możesz dla nich zrobić, a niektórzy nawet cię nie polubią. Florence Foster Jenkins pozwoliła jednak tysiącom ludzi pokochać siebie taką, jaką była.
Wieczorem 15 września przed Teatrem Polskim w Bielsku-Białej zgromadziło się wiele osób. Wszyscy z niecierpliwością czekali na pierwszą tego sezonu „Boską!” premierę. Wśród nich byłam również ja. Wreszcie otworzyły się drzwi i już po chwili zajęliśmy swe miejsca. Tego dnia wśród audytorium można było dostrzec znane lokalne osobistości, krytyków czy bielskich aktorów. Powietrze było niemal gęste od emocji.
Zabrzmiał w końcu trzeci dzwonek. Rozmowy umilkły i zastąpiła je nowojorska muzyka rodem z lat 40. ubiegłego wieku, kiedy to rozgrywa się historia naszej Florence. „B O S K A” – świetlna instalacja zdawała się krzyczeć w stronę publiczności.
Nowy Jork. 1944. W Europie wciąż szaleje wojna, ale w Stanach jakby łatwiej o tym zapomnieć. Szczególnie jeśli ma się pasję. Szczególnie jeśli ma się pieniądze. Florence Foster Jenkins ma to wszystko i jest kobietą nieprzeciętną. Niezależną, pewną siebie, niepoprawną marzycielką, która postanowiła spełnić swoje marzenie — zostać sopranistką. I to nie byle jaką a koloraturową, czyli śpiewającą najwyższym, bardzo rzadkim kobiecym głosem. To historia prawdziwa, niepoprawnie pozytywna i zadziwiająca, ponieważ śpiewaczka odniosła ogromny sukces. Występowała zawsze przed pełną widownią! I przed taką też wystąpili aktorzy Teatru Polskiego w nowej sztuce Boska w reżyserii Pawła Szkotaka.
Rozpoczęcie nowego sezonu było ucztą dla oka. Ekipa naszego teatru jak zwykle zachwyciła pomysłem na scenografię i instalację świetlną, a choreografia, dzięki której tancerze wręcz płynęli po scenie, zapierała dech w piersiach. Na scenie działo się momentami tak dużo i tak dobrze, że ciężko było ogarnąć zmysłami wszystko wokół przez rozsadzającą ekscytację. Mając zaproszenie na śniadanie prasowe i przedpremierowy pokaz wybranych scen mogłam dwa razy nasycić oczy życiem, które udało się tchnąć w deski teatru.
Na śniadaniu prasowym Beata Olga Kowalska, zapytana, czy publiczność w XXI wieku dałaby śpiewaczce podobny aplauz, powiedziała wyjątkową rzecz. Ponoć Florence Foster Jenkins nie zdawała sobie sprawy z tego jak fatalnie śpiewa i często przyrównywała się do największych gwiazd swoich czasów. Nigdy nie dowiemy się ile było w tym naiwnej wiary powierzonej we własne umiejętności, a ile braku zapotrzebowania na aprobatę i upartego parcia do przodu. Mimo to jej występy dawały ludziom tyle emocji! Niektórzy płakali, walili głową w siedzenia, inni śmiali się w głos. Niemniej wypełniali sale po brzegi. Nie była idealna i to przemówiło do ludzi. W swoich własnoręcznie uszytych strojach, porywając się na boskie opery, była sobą. I taką ją pokochali.
Aktorka obawiała się też, czy potrafiąc śpiewać, będzie umiała fałszować tak naturalnie, jak Florence. Celowo nie zostawiła sobie wiele miejsca na improwizację w tych kilku utworach, które wykonała w trakcie spektaklu, by przypadkiem nie uderzyć we właściwe dźwięki. I choć pierwsza wokaliza „Queen of the Night” zabrzmiała podejrzanie czysto, później na szczęście było już coraz gorzej.
Sztukę uzupełnia mnóstwo postaci. Wieloletni partner i menadżer St. Clair (Tomasz Lorek), który wypełniał swoim charakterem te wszystkie momenty, których nie skradała Florence. Cosme McMoon (Grzegorz Margas), wyjątkowy akompaniator, który do każdej ze swoich scen dodawał własny smaczek, pokazując, że czasami nawet stojąc z samego boku sceny i pozornie nie robiąc nic można wspaniale ją uzupełnić. Była także roztrzepana najlepsza przyjaciółka Dorothy (Marta Gzowska-Sawicka) ze swoją wyjątkową miłością czy wspomniana wcześniej Maria. Och Maria, której nikt nie rozumiał, a która bez wahania rzuciłaby w każdego tacą pełną porcelany.
To komedia o podążaniu za marzeniami i odrobinie wariactwa w życiu.
Niestety, choć w prawdziwym życiu Florence wywoływała salwy śmiechu, w noc premiery Teatr Polski nimi nie wybuchł, zbierał raczej chichoty, które na szczęście wraz z rozwojem sztuki nabierały na sile. Ciężko jednoznacznie stwierdzić co było tego przyczyną. Niektóre żarty rzeczywiście były przedłużone, co niszczyło zabawną puentę (pogrzeb!), inne choć dobre, czasami jakby odbijały się od publiczności. Jest to bardzo ciekawe o tyle, że każdy z elementów tej sztuki był wyjątkowy. Choreografia, nad którą nigdy nie przestanę się zachwycać, wierne stroje, cudowna i funkcjonalna scenografia. Charakter każdej z postaci, ich drobne gesty, wady przekłute w humorystyczne akcenty, tu Cherry, tam pies na baby, jeszcze dalej pies w roli najlepszego przyjaciela, wciąż wyciągana orientacja Cosme czy po prostu Maria. Mimo tych wszystkich elementów wyszłam ze sztuki niepewna. Mogę mówić tak długo o jej zaletach, ale pozostaje we mnie pełen niedosyt, jakby niewykorzystanego potencjału, albo przesyt, jakby ktoś nie wiedział gdzie postawić kropkę zamiast przecinka. Dlatego (nie)boskie małżeństwo — bo choć z osobna każde było wyjątkowe, wiążąc elementy razem, nie byłam aż tak zachwycona małżeństwem scenariusza, gry aktorskiej i wszystkiego tego, co dane było mi zobaczyć w noc premiery.
W całej swej okazałości, mimo drobnych niedociągnięć, sztuka jest jednak warta zobaczenia. To niepowtarzalna okazja, by poczuć się tak, jak publiczność prawdziwej Florence Foster Jenkins, która przychodziła na jej recitale, nie z pragnienia pięknej muzyki, ale oderwania się od codzienności, problemów i pracy. Florence powiedziała kiedyś: “Ludzie mogą mówić, że nie potrafię śpiewać. Ale nikt nie może nigdy powiedzieć, że nie śpiewałam”. Dlatego ze sztuki wyszłam szczęśliwa, wiedząc, że nie wszystko musi być idealne, nie wszystko musi być czysto wyśpiewane, by zachwycić, by dać spełnienie, by czuć się bosko. A o to przecież chodzi w życiu. By czuć się bosko.
Autorką cytatu jest Rita Mae Brown
Edycja i korekta: Dorota Łaski
Zdjęcia: Małgorzata Tomczak